No to wydało się.
Ów introwertyczna dziewczyna lat 30,
nie nadaje się na pracownicze wojaże.
Po pierwsze ma za słabą psychikę.
Tęskni za domem, chłopakiem, nauczycielką jogi a nawet za niebieskim kubkiem z morsem.
Po drugie, ów introwertyczne dziewczę nie radzi sobie z tyloma zmianami naraz.
Bo to nie tylko zmiana pracy.
To także obcy kraj, obcy ludzie i język ostry jak brzytwa.
Wszystko tu jakieś inne.
70-letnie kobiety wyglądające na 45 lat.
W swych bujnych ogrodach kopią grządki w eleganckich spodniach i białej koszuli od Ralpha Lorena. No i nie posiadają kapci. Po domu chodzą w mokasynach lub balerinach.
Ach, i te widelczyki.
Obiadowe.
Deserowe.
Srebrne,
Kryształowe
a na każde oddzielne szuflady.
Introwertyk nie zaznajomiony zanadto z regułami savoir vivre, wszystko pokręcił.
Do obiadu podał kolacyjne noże, a zmywarkę zapełnił brudnymi kryształami dziedziczonymi z niemieckiego dziada i pradziada.
Żeby tylko to!
Bo prasując zapomniał o centymetrowym zagięciu na mankiecie koszuli wartej majątek, ręczniki ułożył zieloną lamówką do prawej zamiast do lewej, i zbyt słabo naciągnął łóżkową kapę.
Katastrofa!
Najczęściej słyszane zdanie: czy mogłabyś proszę to doprasować?
Nie jest miło mieć zagięcie na kołnierzu (!)
Introwertyk wyciągnął więc z wyjazdu następującą naukę:
NIGDY WIĘCEJ NIE PRACOWAĆ W DOMU, W KTÓRYM NIE MA KAPCI
NIGDY WIĘCEJ NIE PRACOWAĆ W DOMU Z CZTEREMA ŁAZIENKAMI
NIGDY WIĘCEJ NIE PRACOWAĆ U KOGOŚ KTO DO PODLEWANIA KWIATÓW ZAKŁADA SPODNIE Z KANTEM, DO OBIADU PUSZCZA MOZARTA I NIE ZNA SŁOWA „PRZERWA”.
A przede wszystkim NIGDY więcej nie pracować w Niemczech.
Chociaż jak życie introwertyka nauczyło: NIGDY NIE MÓW NIGDY.
Ludzie są różni i dzielą się na kilka kategorii.
O ile sprawnie funkcjonujący osobnik poradzi sobie w każdej sytuacji,
o tyle introwertyk ma tą dodatkową trudność że nawet małe zmiany bywają dla niego sytuacjami ekstremalnymi.
Wracam więc do Polski.
Miały być dwa miesiące,
były dwa tygodnie.
Dwa najdłuższe tygodnie mojego życia i pracy po 14 godzin na dobę z 2-godzinną przerwą na posiłek, przez 7 dni w tygodniu.
6.15- pobudka
W jadalni do 7.00 robię śniadanie i nakrywam stół, uważając by nie wybić kruchej chińskiej porcelany.
Do zadań należy także: odróżnić widelczyki srebrne od kryształowych, zaparzyć kawę,
zrobić kanapki, odkroić skórki, nie pomylić jogurtu greckiego z niemieckim, zmienić kwiaty w wazonie, ustawić tacki, srebrną zastawę, puścić Mozarta a o 7.00 podać Henrykowi tabletki.
Po śniadaniu, które zwykle trwa godzinę (Henryk ma zaawansowanego Parkinsona), jest mycie. Przychodzi pielęgniarka. Dwie kruche dziewczyny dźwigają ciężkiego mężczyznę z łóżka na wózek toaletowy, potem pod prysznic. Po prysznicu następuje kolejny transport. Tym razem z krzesła toaletowego na łóżko, gdzie zakładamy pieluchę i ubieramy Henryka. Potem znów dźwiganie z łóżka na wózek inwalidzki. Łazienka zalana wodą, kosz pełen pampersów, pościel do wymiany. Całość ze sprzątaniem trwa około dwóch godzin.
Potem następuje sprzątanie reszty.
Najpierw pokój chorego. Trzeba oporządzić łóżko, ubrać pościel, wysuszyć mokre poduszki, oczyścić szuflady i szafkę z lekami.
Potem wymyć wózek toaletowy.
Wysprzątać jadalnię w której przeszedł huragan,
wypastować kuchnię
posprzątać sypialnię żony
a także
biuro
salon
pokój dla gości
korytarz
jeden, drugi i trzeci.
i kolejne trzy łazienki.
A potem jest obiad. Ponad godzinne karmienie,
sprzątanie jadalni, kuchni, wymycie piekarnika, który widział już wszystkie potrawy z książki kucharskiej Ludwika XVI,
trzeba podać leki, zrobić zastrzyki,
ugotować kolację, jak starczy nadmiaru umyć okna
godzinne karmienie, przychodzi pielęgniarka, mycie, dźwiganie z wózka na łóżko, z łóżka pod prysznic, z prysznica na łóżko, wracam do kuchni posprzątać po kolacji i…
…21.30 jestem wolna.
Ot dzień jak co dzień ( w Niemczech).
Dostałam tu niezłą szkołę życia.
Zaczęłam doceniać to, co mam, choć wydawało mi się, że mam niewiele.
Fajnego partnera, troskliwych przyjaciół i PRL-owskie wynajmowane mieszkanie.
Jak bardzo za tym wszystkim tęsknię. I za poczuciem humoru, którego tu brak, a każdy śmiech jest odsyłany do kąta.
W tych trudnych chwilach ratowała mnie joga i okazjonalne pisanie przy śniadaniu.
Śniadanie. jedyny kwadrans w ciągu dnia w ciszy, wyłącznie dla siebie.
A w domu czeka Michał, kubek z morsem, książki, miś Arnold, ciepłe kapcie i mol który często odwiedza kuchenną szafkę. Do obiadu nie puszczamy Mozarta i nie stroimy się w bluzki od Ralpha Lorena, lecz uskuteczniamy swobodny dressing i życie na luzie.
Czasem trzeba poznać nowe, by docenić stare.