-A od jak dawna jest pani
na tej … DIECIE?
– zapytała ekspedientka
w dużym osiedlowym sklepie, gdy
po raz kolejny zagaiłam, kiedy w końcu
przyjedzie wegański majonez.
-Od 16 lat –
odparłam. -Tyle czasu nie jem mięsa.
-Niewiarygodne! Trudno uwierzyć…
-Dlaczego?
-Bo pani nie wygląda na…?
Wegetariankę?
Wegankę?
Roślinożerczynię?
Lewaczkę?
Feministkę?
Oszołoma?
Fanatyczkę?
Ortodoksa?
Eko-terrorystkę?
(kotłowało mi się w głowie)…
–Bo pani nie wygląda na…. ANEMICZKĘ.
Taka pani rumiana, zdrowa, uśmiechnięta.
Aha! No i mamy to! XXI w. a mitologia żywienia
wciąż ma się dobrze. Robię szybką kalkulację
w głowie. Wejść z nią w interakcję, czy nie?
Zakładam opcję pierwszą. W tym przypadku
przechodzę do naukowych wyjaśnień.
Tłumaczę, że nasze polskie
Narodowe Centrum Edukacji Żywieniowej
oraz Światowa Organizacja Zdrowia i
Akademia Żywienia i Dietetyki z USA jakiś
czas temu opublikowały informacje, że:
„Dobrze zbilansowana dieta roślinna
jest właściwa na każdym etapie życia (…),
w tym ciąży, karmienia piersią,
niemowlęctwa, dzieciństwa i dorastania,
a także dla seniorów i sportowców”.
Już otwieram usta, bo z wyuczonej formułki
zrobiło się mi gładkie zdanie gotowe
do zwerbalizowania, gdy nagle…
-No, ale że jajka?! Co pani
przeszkadzają jajka w majonezie? – dopytuje ekspedientka,
która widzi, że skoro nie ma wegańskiego majonezu,
zadowalam się musztardą sarepską.
Kolejny prztyczek.
Wyciągam z plecaka argumenty.
Tak, zdecydowanie wejdę z nią w dyskusję…
Spoglądam za siebie.
Cholera, długa kolejka,
bo tylko jedna kasa jest otwarta.
-A to pani pewnie często korzysta
z tej naszej półki „BIO PRODUKTY”? – ciągnie dalej.
Przytakuję.
Jakaś starsza pani z kolejki zaczyna
nerwowo tupać nóżką.
-A ten nowy hummus pani jadła?
-Nie przepadam za kupnymi.
Robię sama (ekspedientka widocznie
posmutniała, więc szybko dodaję)…
Ale to ekologiczne tahini jest wspaniałe!
Kupuję regularnie!
-Ale tylko do hummusu
pani używa, czy do czegoś jeszcze?
(kolejka się wydłuża,
a tupanie nóżką przybiera na sile).
Odpowiadam szybko, że tahini można
połączyć z melasą z karobu i mieć
pyszną, słodką i tłuściutką pastę na chleb;
oraz że sprawdza się jako glazura na
bakłażany po japońsku,
i że trzy łyżki tahini dodane do zupy krem
z korzenia pietruszki
nadają jej aksamitną fakturę…
Mogę tak bez końca, tym bardziej,
że ekspedientka jest
wyraźnie zainspirowana.
No ale wiem co to znaczy
stać z samego rana w sklepowej
kolejce, gdy praca, obowiązki i życie czeka.
Płacę. Pakuję. Odchodzę.
Zostawiając ludzi w żywieniowych
i szkodliwych mitach oraz
gorzkiej nieświadomości.
Trochę mi szkoda straconej szansy,
ale trochę też czuję ulgę. Bo wchodzenie
w dyskusje na tematy takie jak:
dieta,
etyka,
religia,
polityka,
to najcięższe działa, które
mają potencjał do tworzenia
konfliktów i nieporozumień.
W końcu każdy z nas „wie lepiej”.
Myślę, że tu chodzi o coś więcej niż
fakty i mity, randomizowane badania
z grupą kontrolną i oświadczenia
eksperckich instytutów.
Tu chodzi o wartości.
O wiarę i głębokie przekonania,
których chwiejność budzi niepokój.
Łatwo nacisnąć wrażliwy guzik,
pokazać, że cesarz jest nagi lub
zachwiać tym co stanowi trzon
naszego życia i wychowania.
Dlatego nie lubię rozmów
przy wigilijnym stole, a w dyskusję
wchodzę tylko wtedy, gdy czuję, że
ktoś naprawdę jest ciekawy, chce
słyszeć, zamiast poniżać czy wyśmiewać.
Podziwiam takiego Eda Wintersa,
Brytyjczyka, autora bestsellera,
„This is vegan propaganda!”,
który prowadzi podcast „Earthling Ed”
na YouTube;
bo w absolutnie wspaniały,
dyplomatyczny sposób odpowiada
na wszystkie (nawet najgłupsze)
pytania i zarzuty względem weganizmu
(przecież rośliny cierpią, gdy je zjadasz!).
Chciałabym tak umieć.
Ale nie jestem erudytką,
nie mam cierpliwości a i
do dyplomacji też mi czasem daleko.
Po to mam blog.
To dla mnie forma pośredniej rozmowy,
zachęty do dyskusji i refleksji.
Pokazuję swój świat i
własny punkt widzenia.
Choć popełniam błędy.
Nie dlatego, że idea jest głupia,
raczej dlatego, że to ja- indywidualna jednostka –
czasem czuję się słaba i robię głupoty.
Niekiedy kogoś wkurzę,
czasem zainspiruję.
Sądzę jednak, że ta gra jest warta świeczki.
„Bądź przykładem na to,
co chcesz zobaczyć w świecie” –
mawiał Gandhi.
Nigdy nie byłam dobrym przykładem.
Powiem więcej – zawsze uważałam się
pod wieloma względami za zły przykład
i ukrywałam rzeczy, o które ludzie
mnie nie pytali.
Nie mówiłam w co wierzę,
ani jaką religię wyznaję,
nie mówiłam o swoich poglądach,
milczałam na temat systemu wartości,
często też zbywałam milczeniem pytanie
o to, z czym mam kanapkę i dlaczego nie
piję alkoholu.
Bo nie chciałam,
by ktoś mnie oceniał.
Albo co gorsza przyłapał na jakiejś „nieścisłości”
(„a ty wiesz, że w kombucha jest alkohol, tak?„),
lub przypisał docelowej grupie:
ateistycznych buddystów,
medytujących,
weganów,
abstynentów,
twórców,
niezbyt ciekawe lub neurotyczne cechy, które
typowe są tylko dla mnie – a nie dla grupy,
którą niechcący reprezentuję, bo jestem jej
jedynym reprezentantem w owym, obcym środowisku.
Bycie „TYM PRZYKŁADEM” niesie dużą odpowiedzialność.
Zwłaszcza w sytuacji, gdy ktoś spotyka
„kogoś takiego” po raz pierwszy w życiu.
Tu bowiem, podobnie jak w sytuacjach
towarzyskich liczy się pierwsze wrażenie.
Masz 3 minuty, żeby się zaprezentować.
W 3 minuty możesz tyle spieprzyć!
Dlatego mówię mniej, zamiast mówić więcej.
Dlatego wolę słuchać i pytać, poznać drugą osobę.
Zamiast w naukę erudycji i
skutecznej argumentacji częściej inwestuję w….
poczucie humoru! Czuję, że to spójnik,
który zawsze łączy przeciwstawne bieguny.
Owszem, może zostawiłam ekspedientkę
w gorzkiej nieświadomości i niewiedzy.
Pocieszam się jednak myślą,
że zapamięta mnie jako „rumianą” i „uśmiechniętą”
– a nuż zacznie drążyć, czytać, pytać.
Może nawet – w kolejnej dostawie –
skusi się na wegański majonez
i zobaczy z zaskoczeniem, że
między tym „prawdziwym” a sojowym
nie ma większej różnicy.
Fot. Vegan Liftz from Pexels