Featured

Zjadanie zwierząt. Jonathan Safran Foer

Najgorzej było pod koniec wojny. Najwięcej ludzi zginęło właśnie wtedy.
Każdy dzień mógł być ostatnim. Raz jakiś rosyjski chłop przyniósł mi
z domu kawałek mięsa, gdy zobaczył w jakim jestem stanie.
– Uratował ci życie.
– Nie zjadłam tego mięsa.
– Jak to?
– To była wieprzowina. Nie zjadłabym wieprzowiny.
– Dlaczego?
– Jak możesz pytać dlaczego?
– Bo jest nieczysta?
– Oczywiście.
– Ale przecież chodziło o twoje życie.
– Jeśli nic się nie liczy, nie ma sensu ratować czegokolwiek.

To cytat z książki „Zjadanie zwierząt” Jonathana Safrana Foera oraz rzeczywista rozmowa, którą przeprowadził z własną babcią – Żydówką, która przeżyła II Wojnę Światową.

Takich cytatów opartych na rozmowach oraz wspomnieniach autora jest w książce więcej – i tym co odróżnia „Zjadanie zwierząt” od typowych reportaży jest właśnie storytelling – snucie narracji, opowiadanie o emocjach, dzielenie się wspomnieniami a także niepokojem o przyszłość planety – w końcu są i refleksje na temat etyki.

Kochamy, więc nie zjadamy

Jonathan Safran Foer opowiada o swojej relacji z psem i zastanawia się, skąd wziął się ten dziwny dysonans – że jedne zwierzęta zjadamy, a inne kochamy. Każdego roku Amerykanie wydają miliony dolarów na to, aby zapewnić swoim psom i kotom zdrowie i dobrobyt. Z drugiej strony wydają też miliony na to, by ktoś w ich imieniu zabił zwierzę, które trafi na talerz. W Polsce jest podobnie – każdego roku przemysł mięsny pozbawia życia 1,3 miliarda kur, a jednak nikogo to ani nie dziwi, ani nie oburza.

Weselny pies duszony
Zabić średniej wielkości psa, opalić nad ogniem.
Zdjąć skórę, odłożyć na później (może się przydać do innych potraw).
Pokroić mięso w średniej wielkości kostkę (2,5 cm).
Przygotować marynatę z octu winnego, soli, ziaren pieprzu i czosnku.
Marynować w niej mięso przez 2 godziny.
Podsmażyć w woku na dużym ogniu, po chwili dodać posiekaną
cebulę, ananasa, smażyć aż składniki zmiękną.
Dodać koncentrat pomidorowy i wrzątek, zielony pieprz, liść laurowy i tabasco.
Przykryć, dusić do miękkości.
Dodać puree z psich wątróbek i dusić przez kolejne 5-7 minut.

Komu z Was zrobiło się niedobrze? Przecież to standardowy przepis,
który pochodzi z podręcznika „Ethnic Recipes: Asian and Pacific Island Recipes” z 2012 r. W końcu niczym się nie różni od potrawy z kury czy świni. W końcu i to i to jest tym samym – ZJADANIEM ZWIERZĄT.

Priorytety a etyka

Autor w obrazowy sposób opisuje skąd się bierze mięso na naszym talerzu – włamuje się wraz z aktywistką do zakładu hodowli przemysłowej, rozmawia z największymi wytwórcami mięsa, współczesnymi ekologami i aktywistami oraz przeprowadza wywiad z właścicielami małych gospodarstw, którzy stoją w obliczu utraty źródła dochodów – bo w porównaniu do produktów z ferm, ich mięso jest mniejsze i droższe.

Foer jednak przede wszystkim opowiada własną historię. Kiedy na świat przychodzi jego pierworodne dziecko – wszystko nagle się zmienia. Autor zaczyna myśleć o przyszłości w kontekście życia własnego syna – i odkrywa w sobie lęk. Czy jako dorosła osoba, jego syn będzie miał dostęp do czystej wody? Czy będzie zdrowy? Czy dotkną go zmiany klimatu?

Obawy dotyczące dewastacji środowiska naturalnego, a także niezgoda na przemoc wobec zwierząt doprowadzają go do miejsc, w których w innym przypadku nigdy by się nie znalazł. Efektem tych poszukiwań i badań jest książka, która opisuje historię zjadania zwierząt oraz udowadnia ukryte koszty hodowli przemysłowej. Foer nie ocenia. Oddaje głos – zarówno tym po jednej stronie barykady, jak i osobom, którzy czerpią profity z zabijania zwierząt. Nie upiększa ich opowieści – po prostu staje się medium. Dzięki temu czytelnik otrzymuje coś bardzo cennego – może samodzielnie zdecydować, po której stronie chce stanąć.

Etyczne dylematy a język

Zjadanie mięsa, czy zjadanie zwierząt? Okazuje się, że język, kultura i ekonomia wzajemnie na siebie wpływają – Foer pokazuje w jak sprytny sposób ukrywa się fakty na temat przetwórstwa mięsnego i językowo zniekształca rzeczywistość – konsument nie może mieć przecież etycznych wątpliwości. Lepiej żeby wiedział mniej.

Ale ta książka nie miałaby wielkiego znaczenia, gdyby nie perspektywa zwierząt. Niech łagodność i poczucie humoru autora książki „Wszystko jest iluminacją” Was nie zmyli – przeczytacie tu o ogromie cierpienia. O bólu zwierząt, o śmierci na raty i o przemocy pracowników wobec zabijanych zwierząt. O tym, że „dobrostan zwierząt” w przemysłowej hodowli nie istnieje – to słowo wytrych wymyślone na potrzeby uspokojenia ludzkiego sumienia.

Dobrostan? A może złostan*?

W hodowli zwierząt nie może być mowy o dobrostanie – to raczej różne formy złostanu* (słowo często stosowane przez filozofa i aktywistę Dariusza Gzyrę). Życie zwierząt przeznaczonych na rzeź może być mniej złe, złe, bardzo złe, albo ekstremalnie złe. Foer dociera do tradycyjnych rolników i rzeźni, które stosują „humanitarne zabijanie”. Pokazuje, że owszem – śmierć może być krótsza i mniej bolesna, ale jednocześnie też nie do końca może być „humanitarna” – w końcu odbiera się życie wbrew woli zwierzęcia. Poza tym zabijanie zwierząt, które nie zostały skutecznie ogłuszone jest na porządku dziennym – takie „wypadki przy pracy” zdarzają się średnio …. codziennie.

Zabijamy po to, aby zjeść coś, co dziś nikomu nie jest niezbędne czy potrzebne. (Myślicie, że jest? Odsyłam do oficjalnego raportu Akademii Żywienia i Dietetyki z 2016 r.) Poświęcamy życie zwierząt dla kilku minut smaku i przyjemności. Czy to naprawdę może być w jakikolwiek sposób usprawiedliwione? Czy smak i dobre wspomnienia o wspólnych posiłkach z dziadkami usprawiedliwiają to, co robimy zwierzętom?

Celowo używam zaimków „my” – to my decydujemy. Każdy pojedynczy wybór jednostki dołącza do innych, podobnych wyborów innej jednostki – i w taki sposób tworzy się ekonomia podaży i popytu. Każdy wybór, każde śniadanie, każdy obiad, kolacja czy przekąska mają znaczenie – większe niż, jesteśmy w stanie przyznać.

Podnosząc widelec do ust, podejmujemy decyzję.
Przyjmujemy konkretną postawę względem zwierząt z ferm,
pracowników rzeźni, krajowej gospodarki i światowych rynków.


Obojętność czy jedzenie „jak normalny człowiek” to najłatwiejsza z dróg.
Może kiedyś określanie swojej diety przez niedefiniowanie jej, czyli jedzenie
„jak wszyscy”, było słuszne. Jednak dziś oznacza to przykładanie ręki
do cierpienia zwierząt. Być może, nasza kropla nie przeleje czary goryczy ,
ale jeśli będziemy robić to samo codziennie, a po nas będą to robić nasze dzieci i ich dzieci?

Foer nie odpowiada na wszystkie pytania – zdaje sobie sprawę,
że różnimy się między sobą. Kształtuje nas narodowość, kultura,
środowisko, język, tradycja, wychowanie i szkoła, a także osobiste
doświadczenia, wartości, religia i priorytety.

Podsumowanie – czy warto?

„Zjadanie zwierząt” to trudna lektura, która przetrwała próbę czasu.
To co się zmieniło – to statystyki, niestety w wielu krajach na niekorzyść
zwierząt. To lektura obowiązkowa z kilku względów – po pierwsze pokazuje
wiele różnych perspektyw, zarówno aktywistów, ekologów, obrońców zwierząt, jak i pracowników ferm przemysłowych, rzeźników, właścicieli olbrzymich firm
jak i zwykłych osób, którym wydaje się, że ich wybory nie mają znaczenia. Poznajemy różne cele i motywacje zjadania zwierząt.

Po drugie – poznajemy zwykłego człowieka, którym targają
wątpliwości etyczne i środowiskowe. Jonathan Safran Foer sam przy tym
wyznaje, że nie jest idealny – popełnił wiele błędów etycznych i ekologicznych –
jest tylko zwykłym człowiekiem, którego ukształtowała tradycja, określona religia
i kultura. Ale jak sam dodaje – to go nie weryfikuje, ani nie konstytuuje na całe życie.

Na wszystko wciąż mamy wpływ.

Literatura:
1. Jonathan Safran Foer, „Zjadanie zwierząt”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2019;
2. Dariusz Gzyra, „Dziękuję za świńskie oczy. Jak krzywdzimy zwierzęta”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2018

Featured

„Manifest zwierząt” – czyli współczucie rodzi więcej współczucia

Książka Marca Bekoffa (badacza emocji zwierząt, biologa ewolucyjnego i ekologa) zgodnie z tytułem – faktycznie jest manifestem – choć nie radykalnym czy rewolucyjnym, bliżej jej bowiem do koncepcji buddyjskiej lub głębokiej ekologii, która postrzega sieć wzajemnych współzależności. I dlatego po 13 latach od pierwszego wydania wciąż jest tak aktualna.

Przeczytałam mnóstwo dobrych książek na temat zwierząt pozaludzkich z pogranicza nauki („animal studies”) i reportaży o emocjach zwierząt, ich zachowaniach, wrażliwości, psychicznych zdolnościach, o ich cierpieniu, tęsknotach i potrzebach, o możliwościach współpracy, o sprycie i empatii – o tym, że chcą żyć i decydować o sobie – jak każda żywa istota.

Tylko w ciągu ostatnich kilku lat na rynku wydawniczym pojawiło się wiele wartościowych tytułów naukowych i reportażowych o hodowli przemysłowej zwierząt, o zmianach klimatu i degradacji środowiska, które ów przemysł wywołuje; o rzeczywistości zwierząt pozaludzkich wykorzystywanych do sektora rozrywkowego i odzieżowego; o trudnej i niesprawiedliwej rzeczywistości osób zamieszkujących tereny, na których znajdują się fermy przemysłowe; o nierównościach społecznych i ekonomicznych, które są z tym związane.

Są przecież i książki „poradnikowe” – które mówią o potrzebie rewolucji – zachęcają do podjęcia aktywnych kroków, aby zwierzęta pozaludzkie otrzymały prawa konstytucyjne, a nie tylko kilka mało znaczących zapisów w „Ustawie o ochronie zwierząt” – dokumencie stworzonym w 1997 r. na potrzeby ich właścicieli.

Jest wspaniała książka prawnicza Karoliny Kuszlewicz: „Prawa zwierząt. Praktyczny przewodnik” (wyd. Wolters Kluwer Polska 2019). I kontrowersyjna „Polityka seksualna mięsa. Feministyczno-wegetariańska teoria krytyczna” autorstwa Corol J. Abrams (wyd. Oficyna 21, 2022) oraz eseje „Zwierzęta mówią. W stronę demokracji międzygatunkowej” Evy Meyer (wyd. Drzazgi, 2021).

Dlaczego zatem zdecydowałam się na recenzję książki wydanej w Polsce dawno – bo w 2019 r. (przez wydawnictwo Marginesy), a w oryginale w 2010 r. skoro jest co najmniej kilkadziesiąt nowszych tytułów, których autorzy równie dobrze zgłębili temat co autor „Manifestu zwierząt”? Już tłumaczę. Bo wciąż jest aktualna – a konkretniej – współczucie nigdy nie wychodzi z mody – sądzę nawet, że w 2023 r. potrzebujemy go bardziej niż kiedykolwiek. Książka Marca Bekoffa to po prostu potężny manifest empatii i współczucia.

Manifest zwierząt. Sześć powodów, aby okazywać więcej współczucia”, Marc Bekoff (wyd. Marginesy, w tłumaczeniu Adama Pluszki)

„Manifest zwierząt” po raz pierwszy trafił do mnie w dniu swojej premiery. Pracowałam wtedy w dużej redakcji – a wydawnictwo przysłało egzemplarz recenzyjny. Przejrzałam ją, przeczytałam fragmenty i uznałam, że jest dla laików. Oddałam egzemplarz koleżance, która nigdy nie czytała żadnej książki o tematyce prozwierzęcej czy abolicjonistycznej.

„Manifest zwierząt” wrócił do mnie pięć lat później – przypadkiem – gdy robiłam zdjęcia książkom z rysunkiem lub zdjęciem słonia na okładce. Siedząc w kucki przy bibliotecznym regale, otworzyłam książkę na przypadkowej stronie i przeczytałam pierwszy akapit, który przykuł moje oko:

„(…) bardzo łatwo przychodzi nam kochać udomowione zwierzęta, które nauczyły się z nami żyć i bawią się zgodnie z naszymi zasadami. O wiele trudniej współistnieć z większością gatunków, które tego nie robią.

Postanowiłam zabrać książkę do domu – wypożyczyć ją i przeczytać, żeby odpocząć przez chwilę od książek trudnych, rewolucyjnych, reportażowych – od książek, które opisują tak wiele cierpienia i śmierci, że aż trudno uwierzyć że to codzienna rzeczywistość milionów istot – a nie film grozy.

Sześć powodów, żeby okazywać więcej współczucia

Marc Bekoff opisuje aktualną sytuację zwierząt pozaludzkich na świecie – zarówno tych towarzyszących, jak i dzikich, mieszkańców zoo, zwierząt hodowlanych i laboratoryjnych. Dane, które przedstawia nie są optymistyczne – dla osób, które nie zgłębiały wcześniej tematu ochrony i praw zwierząt statystyki te mogą być szokujące (czy wiecie, że europejskie ogrody zoologiczne każdego roku uśmiercają od 3-5 tys. zdrowych zwierząt?!).

Pomimo jednak tych przykrych danych autor zdaje się nie tracić optymizmu. Wręcz przeciwnie – nakłania do stawania w obronie zwierząt, bo jak mówi – liczy się każde uratowane życie. Bekoff przekonuje, że wszystkie czyny przynoszą efekt – a te wykonywane z życzliwością, empatią i współczuciem mają największą siłę rażenia.

Ogień rodzi ogień, gniew wywołuje agresję, a współczucie i empatia rodzą miłość. Badacz proponuje, aby kręgiem moralnym objąć nie tylko zwierzęta pozaludzkie, ale również naszych „przeciwników” – tych, z którymi kłócimy się przy stole, tych którzy nas wyśmiewają, osądzają lub władze do których wysyłamy petycje.

Bardzo bym chciał, żeby cały świat przeszedł na weganizm, żeby rzadziej korzystał z samochodów, a częściej z rowerów, ale jestem realistą i wiem, że tak się nie stanie (…). Musimy się powstrzymywać od osądzania innych i pamiętać, że poprawa warunków życia zwierząt często idzie w parze z poprawą warunków życia ludzi.

Ta książka to uniwersalny manifest współczucia. Owszem, jest prosta i nie pogłębia wielu „gorących” tematów, nie jest również pozycją naukową. Jednocześnie też towarzyszy mi głębokie poczucie, że jest to pozycja potrzebna – dla osób, których interesuje dobrostan zwierząt, ale sami nie są aktywistami, weganami czy pasjonatami tematu animal studies – po prostu dla tych, którzy kochają swojego psa i starają się ograniczać mięso, albo tych, których interesuje temat ochrony dzikich zwierząt.

Jestem przekonana, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Po dziesiątkach reportaży i lektur opisujących horror zwierząt hodowlanych, które przeczytałam w ostatnim czasie – ta książka była jak terapia. Autor wskazał, jakie mamy narzędzia do zmiany siebie i świata – a koncepcja, którą proponuje (objęcie kręgiem współczucia wszystkich czujących istot tylko dlatego, że są zdolne do odczuwania, w tym bólu i cierpienia) nie jest radykalna, i dlatego tak łatwo wdrożyć ją codzienne życie.

Sojusznik czy przeciwnik?

Gniew jest ważny. To on wyprowadza tłumy na ulice i popycha do wielkich zmian. Jednocześnie też bywa wypalający – opór rodzi opór, tworzą się opozycje. Marc Bekoff proponuje coś innego – zamiast być opozycjonistą do czegoś, bądź sojusznikiem.

Zamiast mówić „jestem przeciwniczką zabijania i zjadania zwierząt”, mów – „jestem obrończynią życia zwierząt„. Zamiast – „jestem przeciwniczką zoo”, Bekoff proponuje – „popieram prawo zwierząt do życia w ich naturalnym środowisku”. Prawda, że brzmi inaczej? Więcej tu pokoju, oddechu, przestrzeni i możliwości. Nikt nie jest osądzany ani krytykowany za to, że chodzi do zoo czy zjada zwierzęta.

Czuję, że potrzebujemy więcej takich książek – pozytywnych, optymistycznych, wspierających mały aktywizm – takich które nie wywołują poczucia winy, a mimo to budują chęć większego zaangażowania poprzez prosty i życzliwy przekaz. Biblioteczny egzemplarz „Manifestu zwierząt”, który widzicie na zdjęciu przeszedł przez wiele rąk i trafił do wielu domów. Ma lekko podniszczoną okładkę, w kilku miejscach pamiątki po drobnych zaciekach – to dobrze. To znaczy, że wciąż jest w aktywnym obiegu. Oby tak dalej.

PS Marc Bekoff jest również autorem 30 innych książek. W Polsce do tej pory wydano trzy. Oprócz książki, która powstała nakładem wydawnictwa Marginesy w 2019 r. „Manifest zwierząt. Sześć powodów, żeby okazywać więcej współczucia” są to: „O zakochanych psach i zazdrosnych małpach. Emocjonalne życie zwierząt” (wyd. Znak, 2010) oraz „Dzika sprawiedliwość. Moralne życie zwierząt”, którą napisał wraz z Jessicą Pierce (wyd. Copernicus Center Press, 2018).

Featured

Reprezentujesz jakąś grupę? Oto, jak NIE być złym przykładem

-A od jak dawna jest pani
na tej … DIECIE?

– zapytała ekspedientka
w dużym osiedlowym sklepie, gdy
po raz kolejny zagaiłam, kiedy w końcu
przyjedzie wegański majonez.

-Od 16 lat –
odparłam. -Tyle czasu nie jem mięsa.

-Niewiarygodne! Trudno uwierzyć…

-Dlaczego?

-Bo pani nie wygląda na…?

Wegetariankę?
Wegankę?
Roślinożerczynię?
Lewaczkę?
Feministkę?
Oszołoma?
Fanatyczkę?
Ortodoksa?
Eko-terrorystkę?
(kotłowało mi się w głowie)…

Bo pani nie wygląda na…. ANEMICZKĘ.
Taka pani rumiana, zdrowa, uśmiechnięta.

Aha! No i mamy to! XXI w. a mitologia żywienia
wciąż ma się dobrze. Robię szybką kalkulację
w głowie. Wejść z nią w interakcję, czy nie?

Zakładam opcję pierwszą. W tym przypadku
przechodzę do naukowych wyjaśnień.

Tłumaczę, że nasze polskie
Narodowe Centrum Edukacji Żywieniowej
oraz Światowa Organizacja Zdrowia i
Akademia Żywienia i Dietetyki z USA jakiś
czas temu opublikowały informacje, że:

„Dobrze zbilansowana dieta roślinna
jest właściwa na każdym etapie życia (…),
w tym ciąży, karmienia piersią,
niemowlęctwa, dzieciństwa i dorastania,
a także dla seniorów i sportowców”.

Już otwieram usta, bo z wyuczonej formułki
zrobiło się mi gładkie zdanie gotowe
do zwerbalizowania, gdy nagle…

-No, ale że jajka?! Co pani
przeszkadzają jajka w majonezie?
– dopytuje ekspedientka,
która widzi, że skoro nie ma wegańskiego majonezu,
zadowalam się musztardą sarepską.

Kolejny prztyczek.
Wyciągam z plecaka argumenty.
Tak, zdecydowanie wejdę z nią w dyskusję…

Spoglądam za siebie.
Cholera, długa kolejka,
bo tylko jedna kasa jest otwarta.

-A to pani pewnie często korzysta
z tej naszej półki „BIO PRODUKTY”?
– ciągnie dalej.

Przytakuję.
Jakaś starsza pani z kolejki zaczyna
nerwowo tupać nóżką.

-A ten nowy hummus pani jadła?

-Nie przepadam za kupnymi.
Robię sama
(ekspedientka widocznie
posmutniała, więc szybko dodaję)…
Ale to ekologiczne tahini jest wspaniałe!
Kupuję regularnie!

-Ale tylko do hummusu
pani używa, czy do czegoś jeszcze?

(kolejka się wydłuża,
a tupanie nóżką przybiera na sile).

Odpowiadam szybko, że tahini można
połączyć z melasą z karobu i mieć
pyszną, słodką i tłuściutką pastę na chleb;

oraz że sprawdza się jako glazura na
bakłażany po japońsku,

i że trzy łyżki tahini dodane do zupy krem
z korzenia pietruszki
nadają jej aksamitną fakturę…

Mogę tak bez końca, tym bardziej,
że ekspedientka jest
wyraźnie zainspirowana.

No ale wiem co to znaczy
stać z samego rana w sklepowej
kolejce, gdy praca, obowiązki i życie czeka.

Płacę. Pakuję. Odchodzę.

Zostawiając ludzi w żywieniowych
i szkodliwych mitach oraz
gorzkiej nieświadomości.

Trochę mi szkoda straconej szansy,
ale trochę też czuję ulgę. Bo wchodzenie
w dyskusje na tematy takie jak:

dieta,
etyka,
religia,
polityka,

to najcięższe działa, które
mają potencjał do tworzenia
konfliktów i nieporozumień.

W końcu każdy z nas „wie lepiej”.

Myślę, że tu chodzi o coś więcej niż
fakty i mity, randomizowane badania
z grupą kontrolną i oświadczenia
eksperckich instytutów.

Tu chodzi o wartości.

O wiarę i głębokie przekonania,
których chwiejność budzi niepokój.

Łatwo nacisnąć wrażliwy guzik,
pokazać, że cesarz jest nagi lub
zachwiać tym co stanowi trzon
naszego życia i wychowania.

Dlatego nie lubię rozmów
przy wigilijnym stole, a w dyskusję
wchodzę tylko wtedy, gdy czuję, że
ktoś naprawdę jest ciekawy, chce
słyszeć, zamiast poniżać czy wyśmiewać.

Podziwiam takiego Eda Wintersa,
Brytyjczyka, autora bestsellera,
„This is vegan propaganda!”,
który prowadzi podcast „Earthling Ed”
na YouTube;

bo w absolutnie wspaniały,
dyplomatyczny sposób odpowiada
na wszystkie (nawet najgłupsze)
pytania i zarzuty względem weganizmu
(przecież rośliny cierpią, gdy je zjadasz!).

Chciałabym tak umieć.
Ale nie jestem erudytką,
nie mam cierpliwości a i
do dyplomacji też mi czasem daleko.

Po to mam blog.

To dla mnie forma pośredniej rozmowy,
zachęty do dyskusji i refleksji.

Pokazuję swój świat i
własny punkt widzenia.
Choć popełniam błędy.

Nie dlatego, że idea jest głupia,
raczej dlatego, że to ja- indywidualna jednostka –
czasem czuję się słaba i robię głupoty.

Niekiedy kogoś wkurzę,
czasem zainspiruję.
Sądzę jednak, że ta gra jest warta świeczki.

„Bądź przykładem na to,
co chcesz zobaczyć w świecie”

mawiał Gandhi.

Nigdy nie byłam dobrym przykładem.
Powiem więcej – zawsze uważałam się
pod wieloma względami za zły przykład
i ukrywałam rzeczy, o które ludzie
mnie nie pytali.

Nie mówiłam w co wierzę,
ani jaką religię wyznaję,

nie mówiłam o swoich poglądach,
milczałam na temat systemu wartości,

często też zbywałam milczeniem pytanie
o to, z czym mam kanapkę i dlaczego nie
piję alkoholu.

Bo nie chciałam,
by ktoś mnie oceniał.

Albo co gorsza przyłapał na jakiejś „nieścisłości”
(„a ty wiesz, że w kombucha jest alkohol, tak?„),
lub przypisał docelowej grupie:

ateistycznych buddystów,
medytujących,
weganów,
abstynentów,
twórców,

niezbyt ciekawe lub neurotyczne cechy, które
typowe są tylko dla mnie – a nie dla grupy,
którą niechcący reprezentuję, bo jestem jej
jedynym reprezentantem w owym, obcym środowisku.

Bycie „TYM PRZYKŁADEM” niesie dużą odpowiedzialność.
Zwłaszcza w sytuacji, gdy ktoś spotyka
„kogoś takiego” po raz pierwszy w życiu.

Tu bowiem, podobnie jak w sytuacjach
towarzyskich liczy się pierwsze wrażenie.
Masz 3 minuty, żeby się zaprezentować.
W 3 minuty możesz tyle spieprzyć!

Dlatego mówię mniej, zamiast mówić więcej.
Dlatego wolę słuchać i pytać, poznać drugą osobę.

Zamiast w naukę erudycji i
skutecznej argumentacji częściej inwestuję w….
poczucie humoru! Czuję, że to spójnik,
który zawsze łączy przeciwstawne bieguny.

Owszem, może zostawiłam ekspedientkę
w gorzkiej nieświadomości i niewiedzy.

Pocieszam się jednak myślą,
że zapamięta mnie jako „rumianą” i „uśmiechniętą”
– a nuż zacznie drążyć, czytać, pytać.

Może nawet – w kolejnej dostawie –
skusi się na wegański majonez
i zobaczy z zaskoczeniem, że
między tym „prawdziwym” a sojowym
nie ma większej różnicy.

Fot. Vegan Liftz from Pexels

Featured

Kochasz gotować? Ten film zmieni Twoje życie… w kuchni!

Wszystko zaczęło się od Hirokazu Koreedy.
A właściwie od jego niepozornego,
9-odcinkowego serialu na Netflixie.

Już po 20 minutach
„Makanai: W kuchni domu maiko”
wiedziałam, że stare zainteresowanie
lada chwila zapuka do moich drzwi.

Gotowanie.
Pieczenie.
Karmienie.
Obróbka
i transformacja przez
pięć żywiołów.

Tak naprawdę gotowanie
nigdy nie przestało być moją
sympatią. Z czasem jednak
zaczęliśmy ze sobą żyć jak
w „starym, dobrym małżeństwie”.

Zabrakło randek.
Ryzyka.
Wybuchów nielogicznego romantyzmu
i nieposkromionej ciekawości.

Co tydzień te same potrawy.

W piątki obowiązkowo kapuśniak,
pikantny dhal z soczewicy
przy każdym wtorku.

Brownie z fasoli
dla wiecznie głodnego chłopaka
i piernik pomidorowy dla zdumionych
gości: „ale jak to – że wegański???”.

Gotuję od 16 lat, czyli w momencie,
gdy przeszłam na wegetarianizm.

Gotuję, bo to daje poczucie
sprawczości. Bo wiem, że
będę zdrowa.
Nasycona.
Ukochana.

Ciasta, ciasteczka, muffinki i chleb
– piękę gdy jest źle.

Gdy przychodzi kryzys „po co to wszystko”,
samotność, poczucie obcości,
lub gdy w serce kłuje myśl –
że „nikt mnie lubi”.

Gdy piekę, to się brudzę.

Wkładam dłonie do surowego ciasta
i ugniatam je na chleb. Rękami robię
kruszonkę, rękami zbieram z patelni
gotowego naleśnika.

Jestem w kontakcie.
W czuciu.
Sprawdzam i
doświadczam.
Dotykiem.
Tyle tu życia i faktur.

Dotyk koi.
Lepienie.
Siekanie.
Krojenie.

Uspokajam się.
Niepokój gaśnie
wprost proporcjonalnie do
wzrostu temperatury potrawy.

Kuchnia zaczyna pachnieć świętami.
Wakacje u babci za Grudziądzem.
Piątek po szkole.

„Makanai: W kuchni domu maiko”
przypomniało mi, że robienie jedzenia
to coś więcej niż stanie w kuchni przy blacie.

To sposób na „kocham cię”.
To chwila wspomnień – taniec
z historią przekazaną przez mamę,
babcie, ciocie.

Chwila na rodzinną celebrację.

Może żadna z nich nigdy nie rozmawiała
z nami o uczuciach, ale wszystkie
karmiły domowników i gości.

Kęs za kęsem.
Okruch za okruchem:

„Obyś był/była zdrowy/zdrowa.”
„Obyś był/była szczęśliwy/ szczęśliwa.”
„Obyś był/była bezpieczny/ bezpieczna.”
„Oby żyło ci się z łatwością.”

Oglądając „Makanai” płakałam
przy każdym odcinku.

Gdy Kiyo brała do ręki bakłażan
mówiła: dzień dobry, miło cię poznać.

Wyprawy na targ z dużym plecakiem
stawały się wydarzeniem,
prawie tak wielkim
jak podróż na dach świata.

Wszyscy sprzedawcy znają Kiyo.
I Kiyo zna każdego sprzedawcę.
Słucha ich, zadaje pytania,
smakuje, uczy się i ogląda.

Kiyo, targ, sprzedawcy, kupione warzywa
kuchnia i dziewczyny z domu maiko
stają się wielką mandalą wzajemnych
zależności.

Tu każdy coś od siebie wnosi,
tu każdy bierze coś istotnego, a smaki
opowiadają o ukrytych emocjach.

Zainspirowałam się.

I przyjrzałam krytycznie, temu
jak gotuję.

Dlaczego przestałam się bawić,
ryzykować i cieszyć się
aktem tworzenia/ lepienia/ krojenia?

Ok, odświeżmy nasz związek,
pomyślałam stojąc przy regale
z książkami.

Mam ich mnóstwo.

A każda wyświechtana, zaplamiona,
czasem jakieś luźne kartki
i wycinki z gazet, bo akurat trafił się
roślinny przepis na gulasz w „Zwierciadle”.

Jadłononia. Roślinne przepisy z całego świata.
Vegan Nerd. Italia dla zielonych.
Am mniam. Więcej warzyw na talerzu.
Vegan to go!

Biorę pierwszą, bo Marta Dymek
jest moją guru. Wiele potraw już
zrobiłam, ale kilka
pozostało w wersji „może kiedyś”.

Czuję, że „może kiedyś”
właśnie nadeszło.

Sycilisjki krem z bobu
czy może rumowe bajadery z cieciorki?
A może, jedno i drugie?

Spokojnie.

Nie zjem tego wszystkiego.
Nie mam mocnego żołądka, a
poza tym lubię się dzielić.

Jak mawiała babcia Kiyo (która
nauczyła wnuczkę gotować):

„Każdy wybiera kim chce żyć.
Tym, który robi, albo tym który zjada.
Tym, który wyrusza, albo tym, który żegna”.

Zatem z wdzięcznością wezmę na siebie rolę
tej, która wita obiadem i żegna kanapkami.
Niech to będzie mój
sposób na…

„Smacznego. Kocham cię”.


Featured

Gówniane mindfulness

Coraz częściej mam odwagę,
by wyciągnąć ku sobie pomocną dłoń
– i zamiast tonąć, utrzymać się na powierzchni.

Najczęściej to czuły dotyk.
Choć czasem mocne i
zdecydowane szarpnięcie,

ale jakże potrzebne.

Kiedyś, gdy tonęłam – to do dna.

Nawet dodawałam sobie ciężaru-
niezdrowym jedzeniem,
tłuszczem, solą, cukrem.

Serialem i filmem
a’la David Lynch
albo Aronofski-
absolutnie nie umniejszając
ich wartości – bo kocham tych dwóch.

Ale w różnych
chwilach, potrzebujemy różnych rzeczy.

W zależności od aktualnego stanu umysłu
-jedna rzecz zadziała jak karmiące danie,
podczas gdy w trudnym czasie będzie trucizną.

Aktualizujemy się.
Codziennie.

Teraz widzę, że tonę inaczej.
Pływam obok słupków,
chwytam się tych solidnych.

Sztuka i literatura mogą dobrze
wstrząsnąć.
Poruszyć.
Mocno przytrzymać.

Wycisnąć łzy.
Wywołać tęsknotę.
Wydobyć niepokój.

I przeprowadzić przez proces
doświadczania emocjonalnego katharsis
delikatnie, nawet po cichu. Niby na niby.
A jednak naprawdę.

I osoby.

Jeden krótki telefon:
„Potrzebuję pogadać”.
Jeden SMS: „pójdziemy na kawę?”.

A czasem słowo do siebie:
„Kama, wyjdźmy gdzieś”

Popatrzeć.
Usłyszeć.
Powąchać.
Dotknąć.
Poczuć.

Zobaczyć człowieka.
Pobyć w strumieniu
cudzych doświadczeń i
przesiąknąć cudzym życiem przez krótki moment.

Zdenerwować się w autobusie.
Wzruszyć w kinie.
Zszokować na wystawie.
Zobaczyć Obcego.

A następnie nawiązać z nim intymną więź.

„Widzę cię. I słyszę cię” – mówią moje oczy,
gdy kupuję bilet na wystawę „Bujność”.
„Niech mi pani opowie o twórcach”.

To jak transakcja „win-win”.
Kuratorka dzieli się wiedzą.

Opowiada to, co chce, aby
było opowiedziane. Była tego pełna.

Ona opowiada.
A ja słucham. I po chwili
zaskoczenie.

„A co ty widzisz w tym obrazie?”
i wskazuje palcem na ścianę.

Po wszystkim żegnamy się jak stare znajome.
Wiem, że w pamięci zachowa moją twarz
– twarz zaciekawionej
dziewczyny, która pytała.

Jutro zblaknę, ale
to nie ma znaczenia.
Dziś było ważne i wielkie.

Bo przecież tak niewiele ludzi dziś pyta.
Wiem lepiej.
Mam swoje zdanie.
i setki idei nadbudowanych w głowach.

Znam się. Wiem. Ja wiem.
Czytałem.
Czytałam.
Zgooglowałam. Widziałem wywiad.
Przewinęłam podcast.
Nie, dziękuję, nie trzeba.
Dobra, no weź już!

Ciekowość.
Niewiedza.
Niewiedza, co rodzi ciekawość.
Lubię nie wiedzieć.
Kocham być zaciekawiona.
To mój kolejny słupek na głębokiej wodzie.

Ciekawość wymaga przestrzeni.
I jest jak prąd, który pcha do przodu.
A tam gdzie prąd i wartki strumień,
tam nie ma szlamu.

Są ryby.
Jest życie.
I zdrowy plankton.

I one. Psy.

Psyjaciółki.
Co kochają.
Czekają wiernie
na spacer i
nigdy, przenigdy
nie dają taryfy ulgowej.

Pociągną, wyrwą rękę ze stawu, wyszarpią się,
bo dziki, uderzą kijem po nogach, bo ładny,
i zaprowadzą tam, gdzie gówno najświeższe.

Daj jeść.
Daj pić.
Cho się pobaw.
Przytul.
Ukochaj.
A co to za oknem.
Co za hałas?
Co tak śmierdzi?
Co jesz?
Co robisz?
Nudzisz się?
Co tam robisz?
Jeść?
Spacerek?
KTOŚ GWIZDAŁ?
Piłka?
Spacerek
Spacerek?
TO CO? SPACEREK?

A jak wiadomo – nowy, czysty but lgnie
do psiego gówna jak ryby do planktonu.
To jest jest życie.
A to jest jego gówniany zapach.

Skręca w nosie jak cholera.
Ale co zrobić. Biorę patyk i skrobię,
tak długo (pierdolone kurwa mindfulness), aż
wyskrobię do samego końca.

To jest życie.
Czasem gówniane.
Ale kocham.
Jakby było własne.

Featured

Jesienne staruchy

Gdybym miała być porą roku, byłabym
listopadowym okresem przejścia.

Nie tylko dlatego, że w brązach, złocieniach
i zgniłych zieleniach jest mi do twarzy.

– A poza tym jesteś ruda – dodaje mój ukochany,
choć to nieprawda.

Mogłabym być Panią Jesienią z wielu innych,
znacznie ważniejszych powodów.

Kiedy nadchodzi jesień, nareszcie mam
poczucie, że wszystko się zgadza. Że pasuję tu.
Że nie muszę bawić się w jaskrawe kolory,
głośny śmiech i rozmowy o niczym.

Że mogę po cichu, delikatnie, nie mówiąc absolutnie nic
stąpać po mokrych liściach, a te w kształcie serca
chować pomiędzy wiersze i wysyłać je w listach
miłosnych, gdy będą dostatecznie gotowe.

Podczas jesieni nareszcie mogę być niezauważalna.
Niesłyszalna.
Przezroczysta.
Nawet zapomniana.

I nikt za to nie kara.
Melancholia nareszcie jest dozwolona,
a smutku nikt nie ściga listem gończym.

Po miesiącach wiosenno-letniego niepokoju przychodzi
upragniony spokój. Roztańczone wskazówki zegarów
zwalniają do fado lub statecznego walca.

Delikatność.
Miękkość.
Puchatość odnaleziona
w ciepłych kocach.
Przytulność utkana z płomieni świec.
Eteryczność zaklęta w parze, która uchodzi z imbryka herbaty.

Wiecie co jeszcze lubię w jesieni?
To, że nie lubią jej inni. A może lubią, tylko
boją się ciszy i zamierania? Pochowani w
ciepłych, suchych mieszkaniach w bezpieczeństwie wi-fi
oddają ścieżki dziadom i wiedźmom.

Dziękuję. Jestem wdzięczna.

W listopadzie, w pochmurne i deszczowe dni
w lasach jest bezludnie, niemal intymnie.

Tylko ja, pies i milczące – choć obecne jak nigdy wcześniej
– drzewa ze złotymi koronami i potężne enty.

W listopadzie bywa sennie i powoli.
Czuję się stara.
Dla innych nieatrakcyjna,
choć dla siebie ważna i znacząca jak nigdy.

Dostrzegam zmiany.
Reczy stają się wspomnieniami, a
wspomnienia mgłą. Istnieją czy może są
już tylko potencjałem?

Na jesień Luna jeszcze bardziej staje się
nauczycielką medytacji. Zatrzymuje się
zaciekawiona kropelkami rosy schowanymi
w trawach i zapachem ściółki, zgnilizny i przemijania.

Zapatrzona.
Zasłuchana.

Wwąchana w źdźbło tak intensywnie,
że niemal widzę, jak nasiąka jego zapachem,
a potem wnosi go do domu i zostawia na kanapie.

Bardzo możliwe, że u Luny nic się nie zmieniło.
Że tak samo była ciekawa zapachów wiosną i latem.
To tylko ja biegłam. Popychałam. Uciekałam,
przed letnim życiem w bujnym rozkwicie.

Bo to za dużo na raz.

Możliwe też, że cierpię na zaniki pamięci
– zapomniałam, że
wiosną byłam młodą wiosną
zakochaną w romansach, a latem
byłam rozkosznym latem tańczącym salsę.

A teraz zwalniam… cyklicznie nadszedł
czas na spokojną, zrelaksowaną staruchę,
która nikogo nie obchodzi, choć pasuje jak kropka
na końcu ważnego zdania.

Nic tu się nie dzieje.
„I to potrzebne” – pomyślała, nakładając na siebie
kolejną warstwę.


Featured

Zabawy (z) umykającym czasem

Siedzę w małej, kompaktowej kuchni
przy blacie, który pełni rolę biurka;
patrzę na ogromne płatki śniegu,
które zasypują Sopot i myślę sobie,
że czas jest względny.

Jak złudzenie.
Niby nie istnieje – bo jest umową,
a jednak boleśnie konkretyzuje się
w okresie deadline’u.

O szóstej rano, gdy jak co dzień
spisywałam uczucia i refleksje,
po raz piąty przekreśliłam datę
– jedynkę zastąpiłam cyfrą dwa.

2021 czy 2022?

Z resztą, czy to ma jakieś znaczenie?
Dla mojego banku ma.
I dla Energi i ZUSu.

I pomyśleć, że kilka lat temu
mniej więcej w podobnym czasie siedziałam
w domu pewnego astrologa i słuchałam
o tym, kim będę lub kim mogę się stać.

Usłyszałam o potencjale 2019 roku,
o szansach w 2020, o zagrożeniach
w 2021, a także kobietach,
które mają zmienić moje życie (również
zawodowe) na lepsze.

Gdy Piotr doszedł do tego, co wydarzy się w 2022
wyobraziłam sobie Kamę starszą i mądrzejszą.

Spełnioną.
Podniesioną po porażkach.

Stabilne życie finansowe i uczuciowe.
Wydana książka. Nowe opowiadania.
Z dala od wielkich korporacji, z siatką bliskich osób.

Bo przecież trzy lata to tak dużo.

W trzy lata można zmienić życie.
Pokochać, stracić, zdobyć, zgubić,
zabłądzić, roztrzaskać się i pozbierać.

Przy czym w tamtym momencie myślałam
głównie w tych kategoriach pozytywnych:
pokochać, zdobyć, spełnić się, zrealizować.

A tu figa z makiem!
Bo życie jest tańcem,
przeplatanką jednego i drugiego.

Wciąż poniekąd taka sama jak w 2019.
A jednocześnie tak inna – tak obca dla
dawnych znajomych, z którymi straciłam kontakt.

„Kim jesteś? Nie znam cię już”
– wyznała koleżanka
na spotkaniu po pięciu latach,
– przecież nie zapraszałam jej na bieżące
aktualizacje.

Czas jest względny.

Wydaje się, że nas nie dotyczy.
Że wciąż jesteśmy jak posąg z marmuru
-ot zastygliśmy z nieruchomej pozie.

Mamy 36 lat, ale uparcie powtarzamy:
czuję się na 20!

A tymczasem czas rzeźbi nieustannie.
Każdego roku. Miesiąca. Tygodnia. Coś dodaje
po godzinie, coś zabiera lub skruszy po kwadransie.

Więc każdego dnia – wciąż na nowo
buduję siebie tym, co mam, korzystając
z materiału i narzędzi, które są pod ręką.

Jest to rzeźba daleka od ideału.

Czasem mi się podoba, a czasem niekoniecznie.
To trochę jak selfie. Szukasz siebie w obrazie,
który powstał – widzisz życie w oczach, bruzdę
przy ustach oraz nos jak kartofel.

Pytasz wtedy – czy to naprawdę JA?
I odruchowo chcesz wcisnąć DELETE,
bo przecież taki obraz ci nie pasuje –
wyobrażenie siebie jest inne.

Tylko, czy prawdziwe?

Wciąż popełniam podobne błędy, mechanizmy
ucieczek są w końcu silnie zakorzenione.

Nie wygładzam już fałd i bruzd.
Nie nakładam makijażu na historie
opowiadane nowo poznanym ludziom.

Kiedy jestem smutna, mówię jestem smutna.
Kiedy chce mi się płakać, to płaczę.
Kiedy się wkurwiam, klnę jak szewc, a agresja
sprząta mi mieszkanie.

Nie opowiadam kłamstw,
nie upiększam, nie karmię umysłu
buddyjskimi/taoistycznymi frazesami.

Czasem wierzę.
Czasem wątpię.

Pozwalam sobie marzyć
i być senna przy sobocie.
Pobrudzić żółtą koszulkę
ciastem czekoladowym i chodzić
w niej do końca dnia.

Nie kończę książek, które mi się nie podobają.
Przerywam nudny, ale jakże ambitny film.
Oglądam Almodovara i mówię – nie kumam –
proszę prościej i lekkostrawnie.

Siatka bliskich ludzi? Brak.
Raczej garstka. Za to siatka
pełna ludzi przygodnych,
spotykanych każdego dnia.

Nic zobowiązującego.
To lubię.

Rok temu podejmując decyzję o terapii
sądziłam (podobnie jak wtedy, gdy siedziałam
na fotelu u astrologa), że teraz wydarzy się….

Zmiana.

Transformacja przez wielkie T.
Nareszcie stanę się tym, kim zawsze
chciałam być.

Tymczasem nie zmieniło się nic,
prócz mojej wytrzymałości.

Wytrzymuję niewygodę bycia w relacji.
Wytrzymuję niewygody terapii.

Gadania, analizowania emocji,
zwykłego obserwowania zamiast
bezwzględnego szukania odpowiedzi.

Wciąż mocno kontroluję,
bo gdy nie mam kontroli, to wariuję.
Można więc rzec, że wariuję nieustannie,
bo w głębokich relacjach nie mam jej wcale.

Czas.
czas,
czas.

Czy coś znaczy?
I czy jest mierzalny inaczej
niż poprzez wydarzenia, zmiany,
i emocje, które minęły?

Oglądaliście musical
„Tick, tick… boom!”
na Netflixie?

Niby nic wielkiego, ale
bardzo ze mną zarezonował.
Motywem przewodnim tej historii był czas.

Czas, którego nie było.
Czas umykający.
Czas bezwzględny,
bo kurczący się niczym
topniejąca kra na morzu.

Też tak mam.

Czuję, że nie ma czasu.
Że teraz, natychmiast,
że w tym momencie.

Odpoczynek jest stratą czasu.
Bo kiedy leżysz na kanapie,
czas nie zwalnia. Nie wiem jak Ty,
ale ja wciąż słyszę tykanie zegara.

Tick…
Tick…
Tick…

Umieranie odbywa się
w każdej sekundzie.

A ja boję się żyć „bez sensu”,
„bez misji” i „bez znaczenia”.

Czy czas płynie szybciej,
czy po prostu jest go mniej,
bo ta studnia ma
oczywiste dno?

Niedawno pisałam
na ten temat artykuł.

Zdaniem psychologów,
poczucie, że czas płynie szybciej
dla osób w średnim wieku i więcej
jest złudzeniem i łatwo ów zjawisko
wyjaśnić.

Wrażenie czasu płynącego wolno,
zdarza się, gdy
robimy coś po raz pierwszy.

Po prostu nasz mózg inaczej
doświadcza czasu, wtedy gdy
z jakiegoś powodu jest dla nas
ważny.

Kiedy doświadczamy rzeczy,
których nie znamy, gdy
angażujemy się w coś na 100 proc.,
bo jest nowe, ekscytujące lub przeraża
-zapamiętujemy chwilę w każdej milisekudzie.

Efekt?
Wrażenie czasu, który płynie wolno.

Inaczej jest, gdy powtarzamy
znane sytuacje, które nie wymagają
nauki czy szybkiego rozwiązania.

– a przecież po 30. czy 40. niemal
wszystkie są takie.

Znasz każdy dzień, wszystko
odbywa się co do minuty tak samo
jak wczoraj. I przedwczoraj.

Budzik 5.30,
śniadanie, praca,
koniec pracy, spacer z psem
obiad, druga praca, netflix,
książka, telefon, spać.

Nie ma zachłyśnięć,
pierwszych razów i przygód które
przyprawiają o gęsią skórkę.

Czas więc płynie niewzruszony
na Twoje nawoływania i prośby.
Zwolni, owszem ale wtedy, gdy
zaprosisz ciekawość.

Albo gdy zdecydujesz się,
na intencjonalne przeżywanie
każdej minuty.

Po to praktykujemy mindfulness.
Podczas „skanowania ciała” zawsze
mam poczucie, że czas płynie tak wolno.

Czasem zbyt wolno…
(Kiedy to się skończy?!).

Nie ma tu rozproszeń, ale uwaga,
która podąża za dźwiękiem lektora.
Badam, czy dziś impulsy ze stopy
są podobne do tych z wczoraj,

czy brzuch czuje się spokojny, a
jeśli nie, to czy potrafię się w tym rozluźnić?

Ciekawość.

Kiedy ostatnio
zaciekawiłeś się czymś bez reszty?
Kiedy ostatnio zaciekawiłeś się sobą –
tak, że zapomniałeś zjeść kanapkę,
i zdążyć na autobus?

Kim jesteś?
Co czujesz?
O czym marzysz?
Dokąd zmierzasz?

I najważniejsze –
gdzie teraz jest Twoja UWAGA?
i jaki jest Twój CZAS?






Featured

Jakim czytelnikiem jesteś?

Jest tyle powieści,
na które patrzę zachłannym okiem.

Tyle opowiadań, bajek,
klasycznych dzieł i trylogii fantasy,
które chciałabym przytulić,
a potem zapaść z nimi we wspólny sen
-teleportować się do alternatywnego życia,
żeby być przez chwilę kimś innym.

Odważniejszym.
Silniejszym.
Bardziej utalentowanym.
Myśleć inaczej.
Dokonać innego wyboru.

A jednak coraz częściej
rezygnuję z tych literackich wypraw.

Bo nie zdarzyło się naprawdę.
Bo szkoda czasu na zmyślone historie.

Sięgam więc po biografie, eseje i pamiętniki
znanych ludzi, tłumacząc sobie, że to przecież
ma większy sens. Bo istnieje w rzeczywistości.

Jestem za stara na fikcję.

Za stara? A może zbyt poważna, kontrolująca,
racjonalna, zadaniowa? Olga Tokarczuk
w „Czułym narratorze” nazwała ów stan
autyzmem…

Uderzyło mnie to porównanie.

„Z wiekiem przychodzi najczęściej
jakiś rodzaj autyzmu: przestają nas interesować
powieści, zaczynają nas nudzić opisy,
wydaje się nam, że więcej interesujących rzeczy
znajduje się w biografiach i monografiach, że FAKTY
są ciekawsze niż obrazy czy dialogi”.


„Zaczynamy uprawiać kult faktów,
nawet jeżeli są one spreparowane
przez żądnych sensacji dziennikarzy”.


„Czcią otaczamy przypisy, wierząc że
odsyłają do prawdy. W końcu zaczynamy

myśleć, że powieść kłamie, zmyśla, że
to płocha rozrywka, a więc nie jest do
niczego potrzebna(…)”.


„Wtedy stawiamy autorom
to niemądre pytanie: na ile opisywane
wydarzenia są prawdziwe?
I to jest koniec”.


Zastanawiam się skąd się bierze
ten stan literackiej ignorancji;
skąd się wziął we mnie.

Przecież uwielbiałam czytać!

To ja byłam tym dzieckiem,
które zamiast biegać z rówieśnikami
zaszywało się w pokoiku
z grubą książką!

Eseje Tokarczuk, a szczególnie ten
przywołany wyżej fragment rozbudził
wspomnienia. Zaczęłam myśleć o sobie
10-letniej, 12-letniej, 15-letniej.

Co czytałam?

Jaka książka „uratowała mi życie”?
Która z postaci wywróciła moje myślenie
do góry nogami, albo po prostu nadała światu sens?

O zgrozo! Nie pamiętam NIC!
Żadnego tytułu, żadnej bohaterki,
żadnego ze światów.

Pamiętam jednak, że książki
mnie fascynowały i przyciągały
w mistyczny sposób. Biblioteka
jawiła mi się jako najpiękniejsza
świątynia, a książki na półkach
rodziców były najlepszymi zabawkami.

Domagałam się zdjęcia ich z półek,
by chwycić w małe, pulchne rączki.

Kartkowałam je.
Wąchałam.

Patrzyłam na ciąg znaków, których
nie rozumiałam, lecz przeczuwałam
ukryte pośród nich magię i sens.

Czasem w przypływie
nielogicznej asertywności
rodzice odmawiali.

„Nie wolno, bo się zniszczy”.

Wpadałam wówczas w szał.
Ma być książka! Natychmiast!

Żadne klocki, lalki, misie i słodycze.
Książki!

W wieku 3 lat zażądałam od taty,
aby zapisał mnie do wiejskiej
biblioteki po drugiej stronie ulicy.

I w taki sposób stałam się
najmłodszym zapisanym „czytelnikiem”
w dziejach historii (tejże wsi). A jednak….

…gdy sięgam pamięcią wstecz i myślę,
o czytanych przeze mnie książkach
mam czarną plamę. Owszem widzę książki.

Widzę całe ich stosy.

Dziesiątki, a potem setki wypożyczanych
tytułów. Prezentów urodzinowych i na gwiazdkę,
pamiętam jak ciągnęłam rodziców za rękaw,
gdy mijaliśmy w mieście księgarnię.

„Poproszę zamiast lodów” – zwykłam mówić.

Czytałam tak wiele, ale tak mało skończyłam.
Książki nudziły mnie po kilkudziesięciu stronach.

Podczas lektury wpadałam na myśl,
że napisałabym to lepiej,
inaczej, że bohaterka byłaby inna.

Otwierałam zeszyt i dopisywałam własne
wersje wydarzeń, dodawałam postaciom cech,
które były mi bliższe.

Wiele z nich było samotnych.

Chyba po to mi były książki.
Aby poradzić sobie z bezbrzeżną samotnością
jedynaczki – nieco dziwnej, bo zamkniętej w sobie,
zbyt łatwo popadającej w refleksyjność, zamiast
po prostu się bawić.

Książki ratowały od smutku.

Albo inaczej – pozwalały go oswoić.
I dlatego, gdy w książce postać dokonywała
innego wyboru, niż dokonałaby go ówczesna
introwertyczna dziewczynka, zaczynałam pisać sama.

Nie mam więc wielu wspomnień z literaturą,
która zmieniła moje życie. Mam jednak wiele
wspomnień z literaturą, którą postanawiałam
zmienić sama.

Tokarczuk napisała, że przede wszystkim
jest czytelniczką, a dopiero potem pisarką.
Chyba mam na odwrót. Najpierw pisanie.
Potem lektura.

Może jednak cierpię na
pewną formę autyzmu?
Wieczna potrzeba kontroli
budzi we mnie sprzeciw i złość.

Zrobiłabym to inaczej”.
Zatem może potrzeba pisania,
bierze się właśnie z powodu
obsesyjnej potrzeby kontroli świata?

A jednak, im starsza jestem,
tym coraz więcej książek pojawia
się w moim domu.

Stare, antykwaryczne
egzemplarze. Dzieła ratowane od zapomnienia
ze sklepów charytatywnych. Zniszczone,
pożółkłe lektury kupione za 5 zł
na jarmarcznych pchlich targach.

Stendhal.
London.
Atwood.
Gaiman.
Le Guin.
Dick.
Stone.
Heller.
Hemingway.
Blixen.
Jansson.
Steinback.
Gilbert.
Dickinson.
Stevenson.

Spoglądam na nie codziennie,
wielu z nich wciąż nie przeczytałam,
(bo nie mam czasu?), lecz
kilka z nich (tych przeczytanych)
zmieniło mnie od środka.

Fikcja jest wymagająca. Trzeba
wierzyć, że jest samoistnym
bytem, który posiada zdolność
transformowania.

Kiedy patrzę na te książki szukam odpowiedzi.
Dlaczego ci autorzy? Dlaczego te dzieła?
Co mnie przyciągnęło?
Czego się w nich boję, że wciąż nie czytam?

A jednak, im starsza jestem, tym więcej czytania,
a mniej przenoszenia na papier.

Nie pamiętam lektur,
które mnie ukształtowały.
Wiem jednak, które na mnie wpłynęły,
gdy byłam już dorosła.

„Martin Eden”
(zaszczytne
miejsce w sercu).

„Mistrz i Małgorzata”
(największy zachwyt).

„Wilk Stepowy”
(największy smutek i podobieństwo do postaci).

„Buszujący w zbożu”
(największe rozczarowanie i antypatia
do bohatera).

O ironio, sami mężczyźni!

Oprócz tego:

„Botanika duszy”.
„Lalka”.
„Ziemiomorze”.
„Wszystkie strony świata”.
„Bieguni”.
„Dom dzienny, dom nocny”.
„Hobbit. Czyli tam i z powrotem”
„Jedz, módl się, kochaj”.
„Muminki”…

Okresy najintensywniejszego czytania
zawsze pojawiają się w odpowiedzi na
samotność. To forma ucieczki.
Ale też samopocy. Regulacji emocji.

Najwięcej czytałam w chwilach największej
pustki – tej wewnętrznej jak i relacyjnej.

Myślę, że dziś taką rolę w wielu domach
pełni Netflix. Pojawia się to dręczące
uczucie bólu więc wciskamy „play”.

Nie jesteśmy z tym sami.
Na drodze towarzyszy Witcher,
Atypowy, tudzież Grace i Frankie.

Taka niezobowiązująca randka
z bohaterami, którzy nie chcą (i nie mogą)
niczego zażądać w zamian.

„Postacie literackie traktujemy naiwnie
jak ludzi napotykanych w rzeczywistości,
czerpiemy od nich pełnymi garściami życie
i żałujemy, że one nie mogą wziąć nic od nas”

pisze Tokarczuk w „Czułym narratorze”.

Ja sądzę jednak, że dlatego czytanie
jest bezpieczne- prawdopodobnie
bezpieczniejsze niż spotkanie się
z człowiekiem naprawdę.

To trochę jak laboratorium doświadczeń.

Rozwiązujmy problemy i nawiązujemy
relacje fikcyjnie mając czas na oswojenie
i chwilę refleksji.

Jak na terapii.

W małym gabinecie uczymy się
być w żywej i autentycznej relacji
z drugim człowiekiem.

Chcemy uciec,
ale na przekór – zostajemy.

A potem, po roku czy miesiącach
tej psychologicznej pracy wychodzimy z nową
jakością do prawdziwego świata.

I wytrzymujemy to, co jest.









Featured

„Zabrania się bawić! Zabrania się śmiać!”

Chyba straciłam umiejętność pisania –
snucia opowieści, które przekazują emocje.
Bardzo możliwe, że moja studnia słów wyschła.

Nie nagle. Nie z dnia na dzień.
Lecz powoli. Głodzona latami
traciła swoją wilgotność i sens.

Owszem – piszę.

Każdego dnia setki słów
wydostają się spod palców, by
zastygać na kartkach wirtualnego papieru.

Krótkie newsy.
Dłuższe recenzje.
Obowiązki, spisane na małych karteczkach.
Rzeczy, które trzeba wykonać.

Słówka w obcym języku, które
trzeba spamiętać,
przyswoić,
zrozumieć ich sens.

A niedokończona powieść pomijana
milczeniem zastyga nagle na 200 stronie;

Bohaterka dostała paraliżu –
teraz przypomina dziewczynę, która
wbrew nakazom spojrzała w oczy Bazyliszkowi.

Kamień, nie dziewczyna.
Bez życia, oddechu i myśli.
Tak jak blog – również zastygł,
bo zaniknął w nim ruch.

Atrofia emocji, rytmu i dźwięku.

Bo zadania.
Obowiązki.
Praca.
Nauka.
Zmęczenie.

Ciasny kalendarz – tłumaczę sobie.

Praca, druga praca.
Rower. Norweski.
Piekę ciasto i chleb.
Relacje. Trzeba zadzwonić.
Zaprosić. Zadbać. Ugotować.
Terapia. Podlać kwiaty.
Przesadzić kwiaty.
Zrobić zakupy.
Obejrzeć podcast.
Zrecenzować lekturę.
Wyrobić się.

Słyszysz to?
To mój Rodzic.
Wewnętrzny, surowy głos.

Nauczyciel.
Krytyk.
Oprawca.

Nie wolno.
Zabrania się.
Należy i trzeba.
Muszę.

Ma ładnie przykoszony trawnik,
każde źdźbło trawy przypomina
sąsiednie. A na środku tabliczka:

NIE WCHODZIĆ!

Niewiele tu zabawy.
Wpadłam w bycie dorosłą.
Wydoroślałam.

Spoważniałam za bardzo,
za mocno, za szybko, zjadając
własne roześmiane Dziecko –
niczym Kronos połykający Hestię.

Moja Hestia – była boginią ogniska domowego
-pieleszy, ciepła, swawoli i zabawy.

Opiekunką sztuki i kultury –
świętego ognia refleksji i introspekcji.
To ona podsuwała mi książki.

-Przeczytaj. To fikcja.
-Szkoda czasu – mówię – na fikcję,
bo nie zdarzyło się naprawdę.


-Posłuchaj – proponuje Hestia
i podkręca regulator z muzyką, która budzi
niebezpieczne emocje.

-Żadnej muzyki! Nie mam przestrzeni!
-No to film. Chodźmy do kina!
-Strata czasu. Trzeba dojechać.
I wrócić. A jak film mi się nie spodoba?
Jak się znudzę? Rozczaruję? Kto zwróci mi
cenny czas?


Nim się obejrzałam, już jej nie było.

Połknęłam moją towarzyszkę zabawy,
zabroniłam jej tracić czas na śmiech,
wzruszenie i zabawę.

Sztuka?
To wynalazek bogatej arystokracji!
Nie daj boże, żebym miała wolną przestrzeń.
W tym domu zabrania się nudzić, leżeć czy być.

Żadnego bycia – działanie! Działasz, więc jesteś,
oto dowód – praca wykonana i zmęczone ciało
oto twoje świadectwo i paszport do życia.

W fikcji, muzyce, opowieści i nudzie
czają się emocje. Smutek. Pustka.
Niepokój, który drąży mięśnie.
I wieczna, głodna tęsknota.

Za bliskością.
Intymnością.
Ciekawością.

Samym byciem,
które nie wymaga pozwoleń.

Uwaga na nudę! Uwaga na
wolne przestrzenie! To w nim czai się
zmęczony smutek.
oraz smutne zmęczenie.

Dziecko – to nie tylko zabawa i głupoty.
To również uznanie niezrealizowanych potrzeb.

Bliskości. Czułości. Uwagi.
To tęsknota.
Żywe przeżywanie.
Czucie.
Jak bicie serca.

Dlatego tak przeraża.

Jakie jest Twoje wewnętrzne Dziecko?
O czym marzy? Czego pragnie? Czego nie chce?
Czy lubi się z Rodzicem?
A może kłócą się bez przerwy?

U mnie jak w niemym kinie –
czerń i biel – wieczny kontrast i konflikt,
bez drogi środka.

Tu nie ma mowy o (s)pokoju.
Ta kraina jest polem ciągłej walki i ścierania
się dwóch sił. Niesprawiedliwa to walka,
gdy jedna ze stron wciąż wygrywa
bo ma przewagę.

Jest większa.
Starsza.
Wyższa.
Silniejsza.
I umie manipulować.

Dziecko nie potrafi.

Po prostu czuje.
I przegrywa – zamknięte
w ciasnym brzuchu dyktatora Kronosa.
Jedyną rozrywką jest patrzeć na trawnik
usiany tabliczkami:

„Zabrania się bawić!”
„Zabrania się śmiać!”.

Za mało Dziecka.
Za dużo Rodzica.

Dorosłość…
Kiedy to się stało?







Featured

Czego chce twój mózg? Zdziwisz się, ile rzeczy mu nie służy!

Czy wiesz, że mózg zużywa aż 25 proc. dziennego
zapotrzebowania energetycznego?
Zatem to, czym go karmisz oraz ile czasu
dajesz mu na sen ma ogromne znaczenie.

Znaczenie o tyle potężniejsze, że wpływa nie tylko
na jakość myślenia czy kierowania
podstawowymi funkcjami neurologicznymi, ale
również na nasz stan emocjonalny.

Naukowcy odkryli, że w zależności od
jakości przyjmowanych pokarmów, ilości snu,
poziomu odczuwanego stresu oraz czasu
spędzanego w sieci (w tym w social mediach)
możemy sprawić, że będziemy pogodnymi
ludźmi albo wręcz przeciwnie – pogrążonymi
w depresji.

Jak to możliwe?

Przede wszystkim mózg nie lubi robić wielu rzeczy naraz.
Multitasking to mit!

Nie lubi również stagnacji, używek i tłuszczy trans (choć ty sam
możesz być przekonany, że jest zupełnie na odwrót).

Mózgowi służą: regularny sen.
zielone warzywa, orzechy i inne źródła kwasów omega 3,
woda (dużo wody!), medytacja, powietrze, cyfrowy detoks
oraz silne więzi społeczne.

Nie służy mu scrollowanie Facebooka,
zarwane noce, izolacja i nadmiar kofeiny.

Dr David Perlmutter to dyplomowany neurolog
i naukowiec w American College of Nutrition.

Jest autorem wielu książek o mózgu,
w tym światowego bestselleru Brain Maker.
Zdrowa głowa. Jak bakterie
jelitowe chronią mózg,

a także najnowszej zatytułowanej
Mózg na detoksie wydanej przez Sensus.

Ta jednak nieco różni się od poprzedniej –
w najnowszej ksiażce mamy bowiem
gotowy program „naprawy” mózgu, a więc
przywrócenia mu optymalnej sprawności.

Dr David Perlmutter nazwał to
„korzystnym przeprogramowaniem mózgu”.

Brzmi jak „hakowanie”?
Spokojnie! Z korzyścią dla ciebie!

Skoro każdy z nas nieustannie pada ofiarą
manipulacji ze strony marketingowców, korporacji,
szefów działu reklamy czy wujka Google, to dlaczego by
nie przeprogramować się samemu?

Czyli na własnych zasadach
– w pozytywny sposób.

Twierdzisz, że to niemożliwe?

Zdaniem autora, nie tylko możliwe, ale
również konieczne, jeśli chcemy wieść
lepsze i bardziej spełnione życie.

10 -dniowy program dr Davida Perlmuttera jest
prosty w zastosowaniu i wymaga jedynie
konsekwencji i regularności.

Najpier neurolog wyjaśnia nam
jak działa mózg, i co robi z nami dopamina,
a następnie przechodzi do praktyki.

Narzędziamy do zmiany będą:

Natura.
Kuchnia.
Łóżko!
Aktywność fizyczna.

Cisza i spokój.
Cyfrowy detoks.
Więzi społeczne.

Żeby jeszcze bardziej nam ułatwić,
dr David Perlmutter obiecuje widoczne
zmiany w funkcjonowaniu po 10 dniach.

Lepszy sen.
Lepsze trawienia.
Pogoda ducha.
Kreatywność.
Silna koncentracja.
Poczucie przynależności.

Przygodę z korzystnym hakowaniem mózgu
rozpoczynamy od zrobienia sobie urlopu
od sieci, kończymy zaś na budowaniu ważnych relacji.

Oczywiście koniec jes tu tylko umowny.
Tak naprawdę to dopiero początek wielkiej
przygody szczęśliwszego (niezależnego) życia.

Niestety każdą zmianę bardzo łatwo utracić, więc
autor przestrzega czytelników przed złudzeniem
„trwałej transformacji”.

Jeśli chcesz mieć zdrowy mózg, musisz stać się
obserwatorem własnych, codziennych zachowań.
To wymaga dyscypliny i regularności.

Im lepsze samopoczucie,
tym większa szansa,
że jesteś na dobrej drodze.

Innymi słowy – jeśli czujesz się szczęśliwy,
bardzo możliwe, że twój mózg otrzymuje od ciebie
wszystko to, co mu służy – i zwiększasz
sobie szanse na długie życie wolne
od chorób neurodegeneracyjnych.

Depresji, demencji, choroby Alzheimera
i choroby Parkinsona – a więc chorób
które są w pierwszej dziesiątce przyczyn
przedwczesnej umieralności.

To nie będzie odkrywcza lektura dla
tych, którzy czytali „Zdrowie mózgu” W.J. Walsha,
czy „Mózg. Podręcznik użytkowania” M. Marco.

„Detoks mózgu” tylko tą wiedzę układa i dobrze
systematyzuje. Ale bardzo możliwe, że książka przypomni
o prostych rzeczach, które poprawiają jakość życia,
choć czasem się gubią w codziennych obowiązkach.

Nie wiesz czy ta książka jest dla Ciebie?
Posłuchaj dr Davida Perlmuttera
i przekonaj się sam.


Po więcej zapraszam do książki.

Tytuł: Mózg na detoksie
Autorzy: David Perlmutter
Austin Perlmutter
Kristin Loberg

Wyd.: Sensus
Rok wyd.: 2021
Strony: 304

Featured

Jak się czujesz? Ta książka zmieni Twoje podejście do emocji

Nie przepadam za poradnikami, które
zasypują milionem wskazówek „jak żyć?”,
albo „jak odnaleźć szczęście”.

Lubię natomiast książki popularnonaukowe,
które podpierają się faktami.

Nie ma tu „być może”, są dane.
Statystyki. Randomizowane
badania, żywi ludzie i osobiste,
często intymne przykłady z życia.

I oczywiście zaufanie autora/autorów w
wewnętrzną dojrzałość czytelnika
oraz jego naturalną inteligencję.

Nie chodzi o to by wyjaśniać do bólu,
to, co przedstawiają fakty.

Chodzi o to by, czytelnik samodzielnie
wyciągnął wnioski, a potem
w zależności od decyzji mógł je
zastosować w codziennym życiu.

I dlatego chcę Wam dziś napisać o pewnej książce.

„Pozwól sobie na uczucia”
brzmi jak oksymoron?

W końcu na co mielibyśmy sobie pozwalać lub nie,
skoro uczucia ze swej natury są zmienne i
ulotne jak wiatr?

Ostatecznie żadna z emocji nie
wymaga naszego przyzwolenia – najczęściej
pojawia się nieproszona, niekiedy krzykliwa,
nieustępliwa i gotowa pokrzyżować nam plany.

A jednak, jak przekonuje autor – Marc Brackett
niewielu z nas pozwala sobie czuć, to co czuje.

Szczerze mówiąc – raczej cechuje nas
brak akceptacji, walka i wypieranie.

W końcu od dzieciństwa uczono nas, że emocje to nic
innego jak wewnętrzny hałas, który natychmiast należy
uciszyć.

„Nie płacz”.
„Nie krzycz”.
„Nie bój się”.
„Uśmiechnij się”.


Brzmi znajomo?

Z pojęciem „inteligencji emocjonalnej” po raz pierwszy
zetknęłam się dekadę temu, gdy odkryłam Daniela Golemana.

Jego „Inteligencja emocjonalna” oraz
„Inteligencja społeczna” zarezonowały z moją wrażliwością.
Zaufaniem do nauki. Emocjonalnością.

Szukałam dla siebie pomocy,
czy raczej wyjaśnienia – po co mi emocje?

„Inteligencja emocjonalna” była jak furtka do
świata wiedzy – nie tej zdroworozsądkowej, ale
gorącej, impulsywnej, intuicyjnej.

I choć przeczytałam mnóstwo książek,
uczestniczyłam w warsztatach psychologicznych,
medytowałam, chodziłam na terapię, to każdego dnia
wciąż na nowo zadawałam sobie dwa pytania.

Jedno z brzucha. A drugie z głowy.

„Jak się czujesz?”
oraz „Po co ci smutek?”.
Bo przecież przychodził tak często,
że najwyraźniej przychodził po coś – czegoś chciał.

Marc Brackett również zadawał sobie te pytania.
Zadawał je także swojemu otoczeniu, współpracownikom,
dzieciom w placówkach edukacyjnych i badanym.

Wiesz co odkrył?
Że jeśli chodzi o emocje
wciąż tkimy w przedszkolu.

Więc, jak się czujesz?
Dobrze.
Tak sobie.
Źle.
W porządku.

I tyle!

Tymczasem emocji jest cała paleta barw!
Emocje zmieniają się z chwili na chwilę i
przychodzą niczym rzecznicy określonej sprawy.

Po coś.

Marc Bracket też próbuje odpowiedzieć na to
pytanie: po co. I nie ustaje w zmaganiach, aby
zachęcić czytelnika do pogłębionej analizy.

Jak się czujesz?
Zajrzyj głębiej – mówi.
Bądź badaczem własnych emocji.
Poświęć sobie kilka minut
i sprawdź, co odkryjesz w swoim wnętrzu.

A teraz zobacz po co ci to.
O czym mówi twój gniew?

Co dobrego zrobił przed chwilą smutek?
Co się dzieje podczas ekscytacji?
O czym musisz pamiętać czując pożądanie?

Zdecydowanym plusem lektury jest to, że
nie daje gotowych recept czy odpowiedzi na to,
jak radzić sobie z emocjami.

Autor zachęca do spojrzenia
na uczucia z różnych perspektyw – trochę chłodnym okiem
badacza, który bazuje na faktach,
ale i z życzliwością przyjaciela.

W końcu nie ma na świecie nikogo, kto by nie czuł.
Wszystkich nas łączy takie samo emocjonalne odczuwanie,
a więc nikt z nas nie jest samotny.

Książka zainteresuje zarówno laików,
jak i wszystkich tych, którzy już uszczknęli
wiedzy psychologicznej tu i ówdzie.

Obawiałam się, że będę się nudzić.
Nic podobnego.

W końcu nasze emocje to najlepsi aktorzy
na scenie zwanej życiem wewnętrznym.

Zachęciłam Cię?
To świetnie! Po resztę ciekawostek
zapraszam do książki.

Tytuł: „Pozwól sobie na uczucia”
Autor: Marc Brackett
Wydawnictwo: Septem
Rok wyd.:2021
Strony: 414

Featured

Dokąd tak pędzisz dziewczyno?

Ten blog miał być zupełnie inny.

Nie zrozum mnie źle – kiedy zakładałam go
w 2014 roku było dla mnie jasne, że będzie
miał formę luźnej eseistyki.

Bywało różnie.

Blog rósł i malał wraz ze mną
adekwatnie do życiowych fal.

Niekiedy pisałam recenzje książek,
i zachwycałam się filmami. Czasem wrzuciłam
jakiś przepis na ciasto lub zupę wegańską.

Pojawił się post o „Mapie Marzeń” i artykuł o „Siostrzeństwie”.
Ranking Książek, które TRZEBA przeczytać, a także
kilka opowieści o człowieku i jego psie.

Blog nigdy nie wpisywał się w określony kanon.
Nigdy nie był blogiem kulinarnym czy książkowym,
choć było kilka prób, aby takim go uczynić.

Coś przyciąć, coś dodać, z czegoś zrezygnować.
Ale wiesz co? Nie dało się.
Bo ta strona jest jak kobieta,
która na niej publikuje.

Nieokreślona, bez etykiet,
z wieloma zmiennymi tożsamościami.

Jakiś czas temu ten pomysł pojawił się znowu.
Uczynić blog „jakimś”.
Myślę sobie – będę wrzucać dużo
merytorycznej wiedzy.

Wreszcie setki przeczytanych książek,
obejrzanych dokumentów i usłyszanych
podcastów znajdzie źródło ujścia.

Weganizm.
Prawa zwierząt.
Dietetyka.
Neurobiologia.

Napiszę posta o mitach na temat białka.
roślinne vs. zwierzęce, bo wciąż budzi
niezrozumienie.

Albo o B12.

Lub o różnicach faz snu:
REM i NREM.

Napiszę o wegańskim żywieniu w diecie
sportowca, albo o gęstości odżywczej.

A więc usiadłam po miesiącach przerwy
i zaczęłam stukać w klawiaturę, słuchając
co mówi moje serce.

I wiesz co?

Nie było tam witamin, dietetyki, biologii
ani wielkich idei. Było proste życie.

Luźna eseistyka.
Spokojna, cicha wędrówka.
Oto, co wyszło z wielkich planów.

Spacer.

Słowo, które stało się myślą przewodnią.
Słowo, które zawiera w sobie
„powolność” i „bezcelowość”.

Spacer.
Wędrówka.
Włóczęga.

Jakże mi bliskie – a jeszcze bardziej
odkąd mam psa o wilczym sercu.

I choć wędrówka wiąże się z ruchem
to jednak łączy mi się z byciem blisko ziemi.
Z ukorzenieniem.

Minęły trzy lata odkąd tu mieszkamy.
Dolny Sopot, tuż przy lesie. I właśnie tu
po raz pierwszy pozwoliłam sobie
zapuścić korzenie.

Brzmi „statycznie”,
a jednak jesteśmy w ruchu –
wciąż dużo tu wiatru i
chłodnego północnego powietrza.

Wiatr popycha naprzód.
Mówi „w ruchu tkwi życie”.

Więc chodzimy po lesie.
Codziennie.
Dziewczyna i i jej pies.

W lesie jest głośno od ptasich treli,
ale jakże cicho od ludzkich historii.
Owszem, spotykamy psiarzy.
Codziennie tych samych.

Znamy swoje imiona i
imiona psów.

Czasem przystajemy, żeby
spojrzeć sobie w oczy, niekiedy wędrujemy razem
przez dwa kilometry dochodząc do rozstaju dróg.

Czasem mijamy się bez słów –
wystarczy zwykłe kiwnięcie głową.

Piotr.
Ukraińskie korzenie, mały terier Bruno.

Kacper.
Biała, kudłata Chmura,
która biała bywa tylko czasami.

Karolina i jej dwa adopciaki:
Krawat i Pirat, które Lunę szczypią w tyłek.

Tym jest dla mnie wędrówka – byciem w ruchomej
uważności na siebie i cały świat. Bez rankingów,
bez ścigania się czy zadyszki.

Aż dziw, że jakiś czas temu mogłam tylko biec.
Po co? Żeby uciec.

Przed niepokojem. Przed demonami.
Emocjami, których dużo.
Samotnością pośród ludzi.

Z tej potrzeby podkręcenia tempa
założyłam konto na Stravie
(aplikacja, która zlicza kilometry, spalone kalorie
i zestawia w rankingach z innymi uczestnikami tej samej
dyscypliny sportowej).

Kupiłam piękną kolarzówkę.
No i wpadłam.
Wielkie dopaminowe szaleństwo:

wyścigów,
porównań,
treningów,
celów…

które nijak miały się do tego,
co chciało ciało.

Naprawdę bardzo potrzebowałam
od siebie uciec.

Jednak w ostatnich tygodniach
zatrzymały mnie trzy rzeczy.

Pierwszą była żółta kartka od ciała.
Fizyczna niemoc. Po 170 km w szóstym tygodniu
reżimu ciało powiedziało „dość!”.

Padłam.
Mądre ciało nie poddało się
terrorowi ambitnego umysłu.
Nie tym razem. Wszystko ma swoje granice.

Drugim „stopem” było zdjęcie, udostępnione
na tablicy dawnej znajomej. Na zdjęciu była drewniana ławka.
A na niej napis namalowany zwykłym spreyem:

„Usiądź. Odpocznij.
Zastanów się po co żyjesz”.


Chwyciło mnie za serce
Zatrzymało. Zapłakałam.
Gdzie się podziała dziewczyna, która
przysiada na łące i kontempluje motyle?

I trzeci „stop” – jakże zielony i kwitnący
pełen wdzięcznych zapachów – Wiosna.

Rozkwit. Pąki. Ziemia.
Ptaki. Borsuki. Kwiaty jabłoni.
Wszystko pobudziło zmysły.

Pojawiła się tęsknota.

Wysiać.
Posadzić.
Coś urodzić.
Stworzyć.

Spojrzałam na zaniedbane
kwiaty w mieszkaniu.
Jakże mogłam zapomnieć?

Tak bardzo inwestowałam w uciekanie, że
pominęłam to, co naprawdę ważne i bliskie życiu.

A rośliny czekały.

Walczyły z suchą ziemią, niezłomne,
pełne wiary, że jeszcze do nich wrócę.

I te piękne drewniane skrzynki na balkonie.
W wielkiej chęci przyjęcia ziemi, nasion, sadzonek, korzeni.
Ziemia we mnie też czekała – ukorzeń się!
Chcesz być w ruchu? Ok. Po prostu wędruj!

Posłuchałam,
choć nie bez obaw.

Przyjaciółka, pies i ja ruszyłyśmy na piesze wędrówki –
takie, jakich miałam pełno jako
dziecko i młoda dziewczyna.

Kilkanaście kilometrów
z przysiadaniem na polanie
i starych pniakach.

Długie i krótkie przerwy robione od niechcenia,
aby zauważyć, usłyszeć, poczuć.
I jak Hobbit – zjeść drugie, trzecie i
czwarte śniadanie.

Wiedziałam, że przyjdzie nieuniknione.
Że jak zwolnię, to przyjdą emocje.
Smutek. I pustka. I samotność.

Czas w naturze okazał się być lustrem z jednoczesnym
powrotem do domu. Owszem. Spotkałam siebie.
Smutną. Zmęczoną. Powolną.
Samotną. Tak bardzo pragnącą gdzieś należeć.

Jednak paradoksalnie,
to przed czym uciekałam okazało się
prawdziwym lekarstwem.

Pomogło znaleźć miejsce w świecie pełnym fal,
cykliczności, rodzenia i umierania.
Było miejsce zarówno na zmęczenie
jak i na zwykłą radość.

Znów poczułam, że jestem naturą.
Zmianą.
Uczuciami.
Ruchem.

Bez intelektualnego rozkładania
na czynniki pierwsze typu „myślę więc jestem” –
ale z czystego, zmysłowego stania na mokrej ziemi
i doświadczania słońca na skórze.

Jestem.

Znów poczułam się
przynależna, pasująca, kompletna.

Z korzeniem głęboko zanurzonym w ziemi.
Z listkiem poruszanym przez wiatr zmian.
I konarem, które pragnie objęcia ptaków.

Wszyscy jesteśmy niekończącą się
wędrówką przez czas.

Gdzie tak pędzisz?

„Usiądź. Odpocznij.
I zastanów się, po co żyjesz”.

Featured

Współcześni nomadzi. Zmianę mamy we krwi

Kiedy mama opowiada o mnie
koleżankom mówi:
„prowadzi koczowniczy tryb życia”.

Brzmi zabawnie,
bo jest mocno podkoloryzowane.
Słysząc to, zawsze się uśmiecham.

W moim odczuciu,
tryb życia jaki wiodę daleki jest od nomadyczności,
choć w perspektywie „typowego” Polaka,
może tak wyglądać.

Bo dużo tu zmiany.
Płynności.
Niestabilności.
Niepewności.
Powietrza.
Eteru.

Czyli tego, czego „typowy dorosły”
unika, bo się boi.

Zamuruj,
zabetonuj,
ustal,
podpisz,
zapewnij,
na zawsze.

A u mnie „tymczasowo”.

24 przeprowadzki.
10 różnych prac.
5 dłuższych związków.
Kilka niepoważnych.
Zainteresowania,
które zmieniają się ja pogoda.

Żywioł powietrza
porusza umysłem i mięśniami.
Domaga się intensywnego ruchu;
namiętnego tańca w rytmie przyśpieszonego pulsu.

Wstawaj,
działaj,
oddychaj,
uciekaj!

Czuję, że coraz więcej osób żyje
mając zmianę we krwi.

Bardzo możliwe, że kiedyś wszyscy będziemy
nomadami, a droga stanie się domem.

Nikt już nie będzie kupował na zaś.
Nie będzie kredytów hipotecznych
i aktów własności. Dobytek niesiony
na plecach złożony z kilku rzeczy,
wiedza i doświadczenie jako polisa.

Bo życie jest ruchem.
Klatka piersiowa wznosi się
i opada. Krew płynie, niezależnie
od spoczynku czy działania.

Gdybym miała pomyśleć
o słowach, które określają
życie współczesnych, byłyby to:

zmiana
tymczasowość
chwila.
Życie złożone z chwil.
Ulotność.

Bezruch zabija. Człowiek gnuśnieje
i staje się ciężki. I wtedy tak łatwo
jest opierać się życiu i zmianie.
Komfort jest słodki jak cukier.

Tuczy i zabija powoli niczym blady przeciwnik.
Świat staje się ciepły, ciasny i wygodny.
A przestrzeń dopuszcza tylko, to co
zna i czego się nie boi.

Kiedyś sądziłam, że nie lubię zmiany.
Bałam się wszystkiego, co nowe
i dynamiczne. Zawinąć się w koc.
Zastygnąć. Znieruchomieć.

Bo życie jest drapieżcą.

Wielką niewiadomą, której nie da
się ustalić i przewidzieć. A ja tak
bardzo potrzebuję KONTROLOWAĆ!

Bardzo możliwe, że jednak
podświadomie wyrażałam życzenia
o zmianę, której tak bardzo świadomie się bałam.

Wiedziałam, że przyjdzie.
Nie było innej opcji.
Życie ludzkie i świadomość
zawsze dożą do ruchu, zmiany
i dynamicznego rozwoju.

Aż przyszło.
Kryzys. Rozsypka.

Nastał czas kolejnej weryfikacji:

Co jest moje, co przybrane.
Ile mnie chce trwać w strukturach,
a ile żyć w wolności. Ile naturalnie
mam w sobie ruchu a ile to
potrzeby narzucone przez kulturę.

Pierwsza weryfikacja: miesiąc można przeżyć za grosze.
Nikt z nas nie potrzebuje do życia zbyt wiele.

Druga weryfikacja:
8h za biurkiem zabija i jest nieludzkie.

Trzecia weryfikacja:
opieranie się zmianie przynosi ból.

Czwarta weryfikacja:
życie i świadomość zawsze dążą do rozwoju.
Jest ci dobrze i bezpiecznie? Uważaj.
Za rogiem czai się niespodzianka.

„Into the wild”, „Dzika droga”,
„The way”, „Siedem lat w Tybecie”.
Moje ulubione filmy są kinem drogi.

Z niecierpliwością wyczekuję premiery kolejnego,
w którego tytule zawiera sią cała filozofia
potrzeby ruchu, dynamiki i zmiany – „Nomadland”.

Podczas oglądania trailera w pamięć zapadło mi
zdanie wypowiedziane przez główną bohaterkę ( Frances McDormand ), która podróżuje vanem przez Amerykę.

-Are you homeless?– pyta ją pewna młoda dziewczyna
-No. I ‚m houseless – odpowiada Fern.

Ile w tym naturalności, a ile ucieczki?
Ile ziemi jest w ruchu? Ile w nas ziemi?
Bo przecież potrzebujemy i tego.
Żeby nie odfrunąć lub nie stać się
bezforemnym eterem.

Ale czy „dom” musi mieć formę? I ściany? I sufit?
A może wystarczy akt własności trzymany
w szufladzie pojemnego serca?

Czy potrafiłabym tak jak Fern i tysiące innych
współczesnych nomadów żyć na czterech kółkach,
mając cały dobytek na plecach lub w bagażaniku?

Nie zdarzyło się, więc nie wiem.
Wszystko jest do weryfikacji.
Wierzę jednak, że będzie nas więcej.

Nomadów. Koczowników.
Włóczykijów. Strzelców.
Podróżników i włóczęgów.

Życie jest ruchem, więc bycie w drodze mamy we krwi.