Zagubiłam się.
Gdzieś między jedną a drugą rozmową rekrutacyjną,
między pracą a kolejnymi kursami zabłądziłam jak trzyletnie, przerażone dziecko.
Intuicyjnie czułam, że coś tracę, że wchodzę w coraz bardziej poplątany gąszcz myśli i zbytecznych analiz. Tunel niepotrzebnych informacji i śmieciowych złudzeń.
Że mam w życiu za dużo gonitwy za tym, co w istocie nie jest ważne.
Lecz, pewnego dnia coś we mnie pękło.
Z duszy wydobyło się wołanie, że właściwy kierunek jest gdzie indziej.
Że pieniądze, kariera, sukces zawodowy, wszelkie ambicje i społeczne uznanie są jak napis nakreślony na mokrym piasku.
Wróciłam więc do tego, co zawsze dawało mi radość.
Taką absolutną, bez żadnych wątpliwości.
Odłączyłam się od facebooka,
przestałam śledzić informacje ze świata.
Zaczęłam wychodzić i tulić się do drzew.
Brałam swój stary, czarny plecak,
wkładałam do niego owoce, polarowy koc i książkę i jechałam do lasu,
by spotkać się z Matką Naturą.
Codziennie, choćby na godzinę, z dala od ludzi, zgiełku i permanentnego hałasu wydobywającego się z ulicznego ruchu miliona pojazdów.
Zawsze kiedy jestem przed lasem, zsiadam z roweru.
Bo oto wchodzę do zielonej świątyni ciszy i zieleni.
Jak do sacrum, które ma moc uzdrawiania i naprawiania tego, co zniekształcone, wypaczone i przesunięte.
Przytulam się do drzew i czuję, że każde z nich ma inną energię.
Wierzba jest jak stateczna matrona, gotowa schować strapionego człowieka w swej długiej sukience.
Brzoza jest trzpiotką i drży z podniecenia kiedy przykładam do niej policzek.
Buk, niczym wytworny arystokrata nie poddaje się pieszczotom. Trzeba do niego czule przemawiać, dotykać z szacunkiem, aż otworzy swe liściaste ramiona, przekonany o dobrych intencjach.
Miałam wielu nauczycieli ale to Przyroda jest moim największym Mistrzem.
Uczy mnie wdzięczności, prostoty i wytrwałości.
Bo zobacz. Ludzie przez setki lat robili wszystko by zabrać Naturze przestrzeń.
Wycinali, zaśmiecali, niszczyli.
A Przyroda, wytrwale wypuszczała swe zielone listki i rozrastała się między jednym a drugim krawężnikiem, korzystając z dostępnych zasobów.
Uczę się tego od niej.
Żyć w zgodzie z własnym cyklem.
Kochać, cieszyć się, korzystać z tego, co jest.
Nie mam drewnianego domu ani własnego podwórka.
Mam jedynie mały balkon, który zaadaptowałam do miejskich warunków.
Korzystając z tego co mam, stworzyłam sobie własną oazę.
Posadziłam kwiaty, których zapach towarzyszy mi w chłodne poranki.
Kupiłam indiański łapacz snów, by piórkami powiewał na morskim wietrze.
Czasami, gdy słońce budzi mnie skoro świt, biorę koc i kawę w rękę i wychodzę posiedzieć na balkonie otulonym nabożną ciszą. Ludzie śpią, i jedynie ptaki dają znać, że nadszedł kolejny piękny dzień. Promienie słońca jeszcze nieśmiało przytulają się do pobliskich klonów, jakby niepewne tego czy drzewa są już gotowe na nowy poranek.
W takich chwilach nic nie ma znaczenia.
W takich chwilach doświadczam prostoty życia.
Uczę się być zieloną częścią, listkiem na wietrze,
ruchomym elementem przyrody, który odbiera informacje od słońca o nowym dniu.
Dobrym, czy złym.
Deszczowym czy pogodnym,
to nieistotne. Bo w Naturze jest i deszcz i słońce; lato i zima; narodziny jak i upadek.
Kiedy godzisz się na to co jest, zaczynasz żyć w zgodzie z Naturą.
Wtedy nie ma żadnych pomyłek czy pretensji. Pomyłki są domeną ludzi, nie Przyrody.
Otwórz więc serce i wiedz, że jest tak, jak powinno być.