Od zawsze lubiłam duże psy.
Nie tylko dlatego, że jest ich więcej do kochania.
Lubię je za siłę i dzikość, a także odwagę, którą mają w sercu.
Owczarki wszelkiej maści,
labradory, retrievery, springery,
posokowce i psy gończe.
One wszystkie mają w sobie pierwotną dzikość,
instynkt polowania i przetrwania w każdych warunkach
a te cechy pochodzą od wilków.
Oczywiście, dziś psy są udomowione i
posiadają ledwie cząstkę tej wilczej natury.
Myślę jednak, że każdy właściciel
doświadczył dzikich porywów serca własnego pupila,
kiedy te w sekundzie traciły wyuczone posłuszeństwo.
Bywa, że zjadają to, czego (jak sądzimy) nie powinny,
gonią kury sąsiadów, ryją w ziemi, albo biegną
bez opamiętania przed siebie nie reagując
na krzyki, komendy i nawoływania.
Martwić się? Prostować psa? Porządniej wytrenować?
Nie. Bo w jego żyłach płynie wilczy instynkt,
zew krwi, którego my, ludzie od dawna oderwani od
ziemi, nie pojmiemy.
Widziałam to u Luny tydzień temu,
gdy po raz pierwszy od czasu zabrania ją ze schroniska
zobaczyła kaczki na wodzie.
Na dworze leżał topniejący śnieg,
temperatura powietrza ledwo wskazywała zero stopni,
a ta bezceremonialnie wpadła z całym impetem do wody,
chcą upolować drób na obiad.
Kaczki na szczęście w porę się zorientowały
i wzbiły się do lotu głośno kwakając:
„wróg! wróg! uciekaj kto może!”
Od tamtej pory, wybieramy ścieżkę nieco bardziej oddaloną
od małego jeziora, by Lunie nie przyszło do głowy
powtórzyć swój wilczy wybryk.
Czasami jednak, gdy tylko spuszczę ją z oczu,
biegnie co sił w nogach nad brzeg
a cała postura jej ciała mówi: POLOWANIE!
Dziś z kolei trafiliśmy na hasającą po trawie wiewiórkę.
Nieświadoma zagrożenia opuszczała jedno drzewo by
dostać się na to oddalone o pięć metrów.
Kiedy ją zobaczyłam, wiedziałam że to koniec.
Że Luny już nie zdołam pochwycić na smycz,
psie smakołyki nie wystarczą, a moje głośne komendy STÓJ!
nie zrobią na niej najmniejszego wrażenia.
Przecież tam jest wiewiórka! Rude, puchate stworzenie,
które można złapać w pysk i porządnie wytarmosić,
ewentualnie zjeść jako niedzielną przystawkę.
Ewolucja na szczęście wyposażyła gryzonie w zwinność.
Mały rudzielec czmychnął na drzewo trzema susami i
patrzył na nas z najwyższej gałęzi podgryzając żołędzia
„Ha ha ha! Naiwniacy! I co teraz mi zrobicie?”
Luna jednak nie poddała się tak szybko.
Przez kwadrans stała pod drzewem, bacznie obserwując
swój rudozłoty obiad. Parę razy próbowała wskoczyć
na drzewo, oczywiście z mizernym skutkiem
ku mojej uciesze.
Gdyby jednak jakimś cudem udało jej zahaczyć pazurami
na korze, nie wątpię, że weszła by na sam szczyt
nie martwiąc się zbytnio tym, jak zejdzie.
W książce „Życie z Merle” Teda Kerasote,
czytałam o podobnych przygodach, które
niemal każdego dnia doświadczał właściciel Merla,
labradora przybłędy, którego znalazł
w okolicach Wielkiego Kanionu.
Ten miły, kremowy psiak kochający swego pana,
miękkie łóżko i gości, w nieoczekiwanych
momentach rzucał się na olbrzymie wapiti i jelenie,
a niekiedy zagryzał małe wiewiórki.
Mimo czternastu lat wspólnego życia Ted Kerasote
nie oduczył tych nawyków własnego psa.
Po prostu się nie dało. Zaczął je więc akceptować
z ostrożnym bezpieczeństwem.
Pewnych zachowań nie zrozumiemy. W końcu jesteśmy
tylko ludźmi, którzy śpią w ciepłych łóżkach,
a gotowe obiady od wielu lat podgrzewają w
rakotwórczych mikrofalach.
Pies, bliski krewniak wilka
przypomina nam, czym jest instynkt przetrwania.
Uczy nas jak i ile jeść,
komu ufać, jak spać. I że największe szczęście
kryje się tam, gdzie tętni serce pierwotnych instynktów.
Oh tak tyle radosnej wilczystości 🙂 Pozdrowionka 🙂