Gdybym miała być porą roku, byłabym
listopadowym okresem przejścia.
Nie tylko dlatego, że w brązach, złocieniach
i zgniłych zieleniach jest mi do twarzy.
– A poza tym jesteś ruda – dodaje mój ukochany,
choć to nieprawda.
Mogłabym być Panią Jesienią z wielu innych,
znacznie ważniejszych powodów.
Kiedy nadchodzi jesień, nareszcie mam
poczucie, że wszystko się zgadza. Że pasuję tu.
Że nie muszę bawić się w jaskrawe kolory,
głośny śmiech i rozmowy o niczym.
Że mogę po cichu, delikatnie, nie mówiąc absolutnie nic
stąpać po mokrych liściach, a te w kształcie serca
chować pomiędzy wiersze i wysyłać je w listach
miłosnych, gdy będą dostatecznie gotowe.
Podczas jesieni nareszcie mogę być niezauważalna.
Niesłyszalna.
Przezroczysta.
Nawet zapomniana.
I nikt za to nie kara.
Melancholia nareszcie jest dozwolona,
a smutku nikt nie ściga listem gończym.
Po miesiącach wiosenno-letniego niepokoju przychodzi
upragniony spokój. Roztańczone wskazówki zegarów
zwalniają do fado lub statecznego walca.
Delikatność.
Miękkość.
Puchatość odnaleziona
w ciepłych kocach.
Przytulność utkana z płomieni świec.
Eteryczność zaklęta w parze, która uchodzi z imbryka herbaty.
Wiecie co jeszcze lubię w jesieni?
To, że nie lubią jej inni. A może lubią, tylko
boją się ciszy i zamierania? Pochowani w
ciepłych, suchych mieszkaniach w bezpieczeństwie wi-fi
oddają ścieżki dziadom i wiedźmom.
Dziękuję. Jestem wdzięczna.
W listopadzie, w pochmurne i deszczowe dni
w lasach jest bezludnie, niemal intymnie.
Tylko ja, pies i milczące – choć obecne jak nigdy wcześniej
– drzewa ze złotymi koronami i potężne enty.
W listopadzie bywa sennie i powoli.
Czuję się stara.
Dla innych nieatrakcyjna,
choć dla siebie ważna i znacząca jak nigdy.
Dostrzegam zmiany.
Reczy stają się wspomnieniami, a
wspomnienia mgłą. Istnieją czy może są
już tylko potencjałem?
Na jesień Luna jeszcze bardziej staje się
nauczycielką medytacji. Zatrzymuje się
zaciekawiona kropelkami rosy schowanymi
w trawach i zapachem ściółki, zgnilizny i przemijania.
Zapatrzona.
Zasłuchana.
Wwąchana w źdźbło tak intensywnie,
że niemal widzę, jak nasiąka jego zapachem,
a potem wnosi go do domu i zostawia na kanapie.
Bardzo możliwe, że u Luny nic się nie zmieniło.
Że tak samo była ciekawa zapachów wiosną i latem.
To tylko ja biegłam. Popychałam. Uciekałam,
przed letnim życiem w bujnym rozkwicie.
Bo to za dużo na raz.
Możliwe też, że cierpię na zaniki pamięci
– zapomniałam, że
wiosną byłam młodą wiosną
zakochaną w romansach, a latem
byłam rozkosznym latem tańczącym salsę.
A teraz zwalniam… cyklicznie nadszedł
czas na spokojną, zrelaksowaną staruchę,
która nikogo nie obchodzi, choć pasuje jak kropka
na końcu ważnego zdania.
Nic tu się nie dzieje.
„I to potrzebne” – pomyślała, nakładając na siebie
kolejną warstwę.