Jak cię widzą, tak cię piszą. To oklepane powiedzenie jest dziś wyjątkowo aktualne, bo wygląd decyduje o sukcesie lub porażce. Zdobycie pracy lub podwyżki, znalezienie partnera, przyjaciół i szacunek wśród klientów, to często mało skomplikowana układanka, z czego centralnym puzzlem jest wygląd.
Chciałabym aby tak nie było. Ale tak jest. Wydajemy ostatnie pieniądze na modne ciuchy i snobistyczne gadżety. Zadłużamy się by pójść do salonu fryzjerskiego czy do najlepszego barbera. Karta kredytowa goni kolejną, aż portfel puchnie złotym ciężarem. Myślisz, że nie mówię o Tobie? To spójrz do wnętrza szafy…
Skąd się wzięło tak powszechne dziś ocenianie ludzi po wyglądzie? Oceniamy jednocześnie bojąc się ocen innych, co nie przeszkadza nam ochoczo dokładać własnych cegiełek. Kupujemy kolejny tusz do rzęs, buty Nike i kardigan wplątujący się między kolana. Bo potrzebujemy? Nie. Po prostu nie chcemy odpaść z gry o akceptację. Sprzeciwienie się temu byłoby aktem buntu przeciw normom kierującym światem. A jednak są takie pojedyncze przypadki. Buntownicy, indywidualiści, osoby uduchowiony żyjące na minimalistycznym poziomie i ci wszyscy, którzy nie potrzebują cudzej aprobaty do życia, bo zaakceptowali sami siebie. Oni są dowodem że można opuścić błędne koło napędzane sztucznie wykreowanymi potrzebami i konsumpcją.
Nie lubię tej zasady kierującej światem, że piękno wygrywa. Bo czy na pewno? Piękno jest misterną sztuczką często ukrywającą to co najbardziej wartościowe, lub wręcz przeciwnie, mroczne i niebezpieczne. Myślę, że dlatego cześć osób inwestuje wszystkie środki w wizerunek. Pokażę ci kim jestem, pokażę ci kogo masz widzieć. Mark Twain powiedział kiedyś, że każdy człowiek jest jak księżyc, ma swoją drugą stronę, której nie pokazuje nikomu. Powierzchowność jest łatwo wykreować a dobrze zaprojektowana ukryje każdy deficyt. Niestety nie można zbyt długo budować na tym tożsamości. W końcu starość i choroba zdejmą z twarzy wiecznie przyklejony uśmiech i pokryją twarz mapą zmarszczek, której nie przykryje żaden pokład.
Dlatego kiedy usłyszałam wczoraj od uznanego speca ds. marketingu że należy się otaczać wyłącznie pięknymi przedmiotami, bo tworzą harmonię, to poczułam duży opór. Ok, sztuka karmi zmysły, lecz czy jednak budowanie domu na ruchomych wydmach nie jest syzyfową pracą? Życie jak i śmierć to aspekty jednej monety, podobnie jak piękno i brzydota. Piękno może istnieć tylko dzięki brzydocie, inaczej nie wiedzielibyśmy czym piękno jest; przynajmniej to zewnętrzne. Wizerunek, jak z resztą wszystko co powierzchowne może pęknąć jak mydlana bańka- nieoczekiwanie i z hukiem, ukazując całe spektrum prawdziwie ludzkich cech tak skrzętnie dotąd skrywanych. Czy nie lepiej byłoby zatem zainwestować energię, w coś bardziej wartościowego? Popracować np. nad oczytaniem, poprawną polszczyzną, albo poczuciem humoru? Zainwestować w to, w co inwestować musimy niewiele, bo jest to naszym naturalnym przymiotem, czymś co towarzyszy nam od urodzenia?
Kiedy raz na jakiś czas odwiedzam babcię, wypytuję ją o powojenne lata i PRL. A że babcia to stara gawędziara, to sypie historiami zebranymi z pamięci niczym z albumu pełnego retro fotografii. To od babci dowiedziałam się, że kiedyś żyło się inaczej- trudniej lecz solidarnie ale również samo piękno było pojęciem bardziej elastycznym. „Piękni ludzie”,oznaczali „dobrych ludzi”, „ludzi pomocnych i szczodrych”. A dziś? Praca nad osobistym wizerunkiem zdominowała wielkie miasta, korporacje, uczelnie a nawet zwykłe spotkania towarzyskie, które w mojej opinii powinny rozluźniać zamiast wciskać w kolejne gorsety. Najgorsze jest to, że to matnia bez wyjścia. Odważyłbyś się nie dbać o wygląd? Wyjść w wytartej koszulce i zdeptanych butach z klawiszową Nokią w kurtce? Ja nie potrafię wyjść po bułki bez makijażu, i wszędzie ciągam ten cholerny kardigan mimo, że plącze się między kolanami, Cóż za brak praktycyzmu! Nawet w szeregowej pracy dziewczyny wyglądają jakby wyszły spod ręki stylistek a chłopcy z błyszczącą pomadą na włosach kłują mnie w serce, bo oto mijam mężczyznę, który jest ładniejszy ode mnie i kosmetyków ma pewnie więcej.
Czasami bywam sobą. Porzucam opięte dżinsy na rzecz luźnych, przebieram się w wygodny t-shirt, który z powodzeniem mogłabym pożyczyć chłopakowi. Nie wchodzę do galerii, w gronie znajomych stosuję zasadę, bierzesz mnie jaka jestem, nie stroję się dla mężczyzn a gdy ktoś pyta kiedy założę małą czarną, odpowiadam, wiesz mój drogi, z nami kinestetykami jest taki problem że za bardzo kochamy wygodę, by poddawać się dyktaturze zewnętrznego piękna. Polecam. To zawsze zamyka usta. Nie musimy w tym tkwić tak mocno. Rozwiązaniem w świecie piękna jest rozluźnione podejście do budowania własnego wizerunku, akceptowanie własnego „ja”, które nie ma figury, kształtu czy koloru; budowanie własnego wnętrza i karmienie go wartościową pożywką. Myślę, że ostatecznie tylko ludzie całkowicie akceptujący siebie są naprawdę piękni, choć w sposób nieco odbiegający od tego,co zostało nazwane pięknem.
Tak, jestem pewna, że nie mówisz o mnie. 😉 Spokojnie możesz zajrzeć do szafy. Tak, najczęściej chodzę w wytartych koszulkach i w moich ukochanych gumiakach. Mieszkam jednak w malutkiej wsi, gdzie wrony zawracają. Tu się żyje zupełnie inaczej, całe szczęście. Wychodzi na to, że niespecjalnie dbam również o wygląd. Nie umiem się malować, bo nigdy tego nie robiłam. Jeszcze niedawno chodziłam również ze starą nokią w kieszeni, ale właśnie się zepsuła. 😦 Tak, jestem tym „pojedyńczym przypadkiem”, który nie potrzebuje cudzej aprobaty do życia. 🙂 Sobą jestem zawsze. Piękno pojmuję właśnie w taki sposób, jak opisałaś w ostatnich zdaniach. Akceptowanie siebie, budowanie własnego wnętrza i wartościowa pożywka. Pozdrawiam Cię ciepło.
Och wspaniale! Aż chętnie bym Cię odwiedziła na tej małej wsi, z której zawracają wrony 🙂 W Gdańsku nie zawracają, ale i tu można być sobą, bo dom zawsze nosimy w sobie. Dziękuję za szczery i pokrzepiający komentarz. Pozdrawiam Cię serdecznie!
Szykuj więc tę koszulkę, gumiaki i zapraszam. 🙂
🙂