Wisława Szymborska powiedziała kiedyś,
że z domu w którym nie ma atlasu należy się
natychmiast wyprowadzić.
Cóż. Ja atlasu nie posiadam,
bo nie jest mi do niczego potrzebny.
Jeśli podróżuję to głównie przez
karty kolejnych powieści, tudzież
do ulubionej biblioteki.
Przekształciłam więc zdanie sławnej
poetki na własny użytek.
Dziś twierdzę, że dom w którym
nie ma porządnego imbryka na herbatę
należy czym prędzej opuścić.
No chyba, że lubi się dom.
Wtedy należy natychmiast zakupić imbryk
i kilka dobrych paczek smacznej herbaty.
Bo imbryk kojarzy mi się z ciepłem.
Z atmosferą domowych pieleszy,
i wygodnego barłożenia z książką
na miękkiej kanapie.
Porządny imbryk symbolizuje spokój i
bezpieczeństwo. Miejsce, w którym nic
nie trzeba, a jedynie można.
Nie znoszę miejsc, w którym nie ma
imbryków.
Omijam kawiarnie, w których gorące
napoje serwuje się w małych filiżankach.
I omijam tych ludzi, którzy w kuchni mają
wyszczerbione, bezosobowe szklanki
a jedyna herbata w ich szafce, to czarna.
Wszyscy najbliżsi mi ludzie rozumieli te moje
dziwne fanaberie, bo sami mieli podobne.
Michał przed podaniem herbaty w wielkim
dzbanku i ręcznie malowanych kubkach
najpierw kazał mi wąchać zawartość
barwnych puszek.
Z truskawkami, z pigwą,
z pomarańczą, i tą jego ulubioną, obłędnie
słodką i pachnącą, kaktusową.
Ta, która przemówiła do mojego nosa
lądowała na spodzie 1,5 litrowego dzbanka.
A my siadaliśmy naprzeciw siebie z kubasami,
w dłoniach z których unosiły się ciepłe obłoki pary.
Ola na powitanie po roku rozłąki zawsze
wciska mi w dłonie indyjską Yogi Tea z lukrecją
a z Martą, moją licealną przyjaciółką, wszystkie
rozmowy prowadziłyśmy w kuchni, nieopodal czajnika,
w wiecznej gotowości, by dolać, by raz jeszcze dać się
rozgrzać smacznej herbacie.
Dwa tygodnie temu zbiłam ukochany imbryk.
Ręcznie malowany, wypalany w piecu,
żółty z pszczołami, zakupiony na
Jarmarku Dominikańskim.
Kolega grafik uczył mnie wtedy
kadrowania aparatem wbudowanym w telefon.
Tak kadrowałam, że trąciłam łokciem imbryk,
który w zetknięciu z panelami rozszczepił się
na tysiąc żółto niebieskich kawałków.
Żałoba jednak nie trwała długo.
Po opłakaniu przystąpiłam do szukania kolejnego.
Miał być jedyny w swoim rodzaju, inny niż
wszystkie chińskie wyroby dostępne w sklepach.
Wyjątkowy, sympatyczny, duży, inny.
Z podgrzewaczem na małą świeczkę,
aby herbata zawsze była gorąca.
Po wielu dniach spędzonych w sklepach
internetowych i osobliwych herbaciarniach,
znalazłam mój imbryk.
Trochę w stylu zen. Z kamionki i gliny.
Z rysunkiem owieczek. Z wiklinowym
uchwytem i porządną podstawką na świeczkę.
Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia.
A dotyk jego matowej, chłodnej faktury, która po
zetknięciu z wrzątkiem poparzyła mi palce, tylko
wzmocnił tę miłość.
Czajniczek doszedł po trzech dniach,
a po drodze się zgubił.
Bo przecież każdy przedmiot z duszą ma własne
historie. Ten najwyraźniej potrzebował pozwiedzać
świat, by zapamiętać to i owo, być może po to, by potem
snuć ciepłe historie, gdy zagubię się kiedyś w domowej ciszy.
A może chciał pozwiedzać dla siebie?
Może wiedział, że w najbliższym czasie czeka
go ciężka praca umilania życia pewnej
dziewczynie, co herbatę pije litrami a książki
pochłania tonami. I że będzie pracował nieustannie
zwłaszcza w okresie zimy, gdy wieczory są ciemne,
chłodne i wietrzne…
Z domu w którym nie ma porządnego imbryka
na herbatę, należy natychmiast się wyprowadzić
i znaleźć dom który uosabia filozofię herbaciarzy.
Ma być ciepło, ma być dobrze, ma być spokojnie.