Kiedyś traktowałam je jako
konieczny środek transportu.
W nieskomplikowany
sposób przenosiło mnie z
punku A do punktu B.
Jednak poza tym jednym plusem,
częściej zawadzało.
Bólem.
Napięciem.
Fizyczną brzydotą
(każdy ma coś w swoim ciele,
czego nie lubi lub się wstydzi).
Poza tym burczało w brzuchu
lub jeździło po jelitach w chwilach,
które wydawały się najmniej do tego
odpowiednie.
Bywało upiornie zmęczone.
Chore. Słabe, niewyspane.
ociężałe czy po prostu nie w formie.
Nadaktywne,
ospałe,
za grube,
za chude.
Zawsze było coś z nim nie tak.
Bo siłą rzeczy, nie szło go nie czuć.
Ja w każdym razie, czułam je zawsze.
I może dlatego, że tyle mu zarzucałam
przyjemność zawsze
była poza moim zasięgiem.
Bo przecież przyjemność
wyraża się przez ciało.
Ale i miłość i radość
błogość czy nawet duchowość.
Podoba mi się w jaki sposób o tych
wzajemnych powiązaniach
pisał Aleksander Lowen.
To on twierdził, że depresja
jest konsekwencją braku
odczuwania przyjemności.
A raczej brakiem umiejętności,
by na przyjemność sobie pozwalać.
I dlatego, tyle osób z depresją
wpada w sidła uzależnienia.
Bo coś, co potencjalnie ma
dawać przyjemność, daje ją
tylko peryferyjnie, pobieżnie…
Dlatego niektórzy piją, jedzą i palą.
Więcej i częściej. A potem jeszcze
więcej i jeszcze częściej.
Tak trudno dojść do prawdziwej
istoty i głębi przyjemności.
Tak trudno sobie odpuścić,
te całe napięcie.
Tak trudno pozwolić sobie
na poczucie w pełni.
Na puszczenie kontroli.
Na zatracenie się i ucieleśnieniu
słodkiej błogości.
Bo przecież to, co daje przyjemność
ma być tylko impulsem do odczucia tego,
do czego mózg i ciało są zdolne same.
Czy potrafisz odczuwać przyjemność?
Bo ja nie bardzo.
Jeszcze nie tak,
jakbym tego chciała.
A wszystko przez wieloletnią
separację od ciała.
Bo żyłam w głowie zamiast
żyć w sercu, biodrach,
brzuchu i dłoniach.
Dopiero od kilku miesięcy wyłapuję
przyjemność w ciele. To jest dla mnie
niesamowite odkrycie!
Lubię te przyjemne mrowienie
i pulsowanie w koniuszkach
palców u stóp i dłoni.
Oraz miłe ciepło w centrum brzucha,
które płynie w różnych kierunkach
i rozlewa się niczym łaskocząca fala po ciele.
Przyjemność kojarzy mi się
ze smakiem słodkim i z muzyką
w rytmie salsy.
Z mocnymi uderzeniami bębna,
czy z pewną wibracją, którą trudno nazwać.
Przyjemność i seksualność,
są rodzeństwem.
Dla mnie jednak seksualność to znacznie więcej
niż „odczucia genitalne” (cytat za A.Lowenem).
Seksualność to zdrowy apetyt na życie
i bycie w całkowitej integracji ze Wszechświatem.
To takie uczucie, że jest dobrze.
Że tak dobrze mi się
żyje w tej właśnie chwili.
Błogo.
Rozkosznie.
Luźno.
Spokojnie.
Bez napięć.
Bez lęku.
Bez kontroli.
Przyjemność to dla mnie
oddech, który wchodzi
aż do korzeni brzucha.
To wibracja, która przenika
cały świat i wtłacza w niego życie.
To siła życiowa.
Moc, która pozwala roślinom rosnąć,
ptakom świergotać a szczęśliwym
ludziom tańczyć.
Taniec.
I on może wyrażać przyjemność
oraz być jego źródłem.
Niczym fizyczne sprzężenie zwrotne,
które karmi i jednocześnie spożywa.
Uwielbiam patrzeć jak ludzie tańczą.
Byłam wczoraj na koncercie, na który
czekałam od pół roku.
I choć zapobiegliwie wybrałam
miejsce siedzące bojąc się, że
nie będę miała odwagi poruszać się
z rytmem muzyki, to jednak ciało samo
się wyrywało.
Tym razem go nie uciszałam.
Nie kazałam mu siedzieć w kącie,
niczym potulnej myszy.
Tańczyłam, nie myśląc o tym,
czy ludzie obok mnie oceniają.
To działo się samo.
A potem przez noc wszystko
mi pulsowało.
Chyba jestem na właściwej drodze.
Nie żebym była bardziej rozwinięta,
czy żebym odczuwała przyjemność
permanentnie.
Bo tak samo często odczuwam
błogość, co ból i fizyczne napięcie.
Różnica polega jednak na tym,
że nie odcinam. Nie uciekam.
Przeżywam.
Ucieleśniam.