Bywa nazywana medycyną.
Lekarstwem duszy.
Natchnieniem
i terapią.
Nigdy nie sądziłam, że do niej wrócę,
bo przez ostatnie lata
unikałam jej jak ognia.
W dawnym mieszkaniu nie wolno
było jej słuchać. Zakazywałam!
(Teraz jest mi wstyd…)
Zawsze była dla mnie niepokojąca
i pod jej wpływem ruszała lawina emocji.
Zdarzało się, że czasem ktoś mi
ją podsyłał w prywatnych
wiadomościach, żeby podzielić się inspiracją.
Widząc link prowadzący do Youtuba,
nigdy ich nie otwierałam.
Miałam zamknięte drzwi
i uszy na cztery spusty.
Ale coś się zmieniło.
To był koncert Laboratorium Pieśni.
Podczas dwóch godzin doświadczania
potężnego wulkanu energii ze sceny i tłumu
wypłynęło ze mnie wszytko,
co hamowałam przez tyle lat.
Płakałam, śmiałam się,
ekscytowałam, przerażałam
i wzruszałam jednocześnie.
Po koncercie kupiłam nową płytę
i już następnego dnia włączyłam.
Najpierw cicho.
Potem głośniej.
Coraz głośniej
poruszając się w rytm
szamańskiego bębna.
Ta dam. Ta dam.
Tadam. Tadam.
aż popłynęłam tą rzeką dźwięków.
A potem wszystko
potoczyło się bardzo szybko.
Pojawił się Krąg Kobiet, na którym
był śpiew. Ale mój głos zamarł w gardle.
Żaden dźwięk nie chciał się wydobyć.
A niemoc boli.
To była potężna i bolesna blokada.
Przez lata hamowałam łzy, śmiech,
emocje, pożądanie i podekscytowanie.
Aż kanał stał się zbyt wąski, by coś
jeszcze mogło przez niego przejść.
Ale w końcu przyszło lekarstwo.
Kilka tygodni po koncercie zobaczyłam
ogłoszenie warsztatów uwalniania głosu.
Z dziewczyną… z Laboratorium Pieśni
i nieopodal mojego nowego domu….
Trudno było w to uwierzyć.
Bo dostałam to, o czym myślałam
i czego potrzebowałam z całego serca.
Nie myśląc wiele, zgłosiłam się.
Dziś jestem w połowie. Czy coś się zmieniło?
Zmiany są tak wielkie i tak
subtelne jednocześnie, że aż trudno
je wyrazić słowami.
Spotkałam niesamowitych ludzi.
I niezwykłe jest to, jak
idealnie to siebie pasujemy.
Jak bardzo się lubimy.
Fascynujemy.
Wspieramy nawzajem,
choć każdy przyszedł z inną potrzebą.
Wygłupiamy się. Skaczemy.
Tańczymy. Krzyczymy.
Śpiewamy i gramy na instrumentach.
Wśród nich czuję się jak w domu.
Pasuję tam. Każdy tam pasuje.
Bo to takie pierwotne:
ŚPIEWANIE.
I choć nie śpiewam jeszcze tak,
jakbym chciała:
głośno i bezwstydnie,
to jedna zmiana zaszła niezaprzeczalnie.
Otworzyłam się na muzykę.
Podśpiewuję, tańczę, skaczę, klaszczę,
wystukuję rytm na biurku.
Dziś muzyka leci u mnie przez kilka
godzin dziennie, nawet gdy jestem w pracy.
Mało tego, zaczęłam poszukiwać
miejsca, by potańczyć.
By dać upust żywiołowi i tej wielkiej energii,
którą w sobie właśnie odrywam.
Bo muzyka to życie.
Libido.
Wibracja.
Emocje.
Ruch.
Dziś szukam innych ludzi niż kiedyś.
Bez blokad. Świadomych. Poszukujących.
Roztańczonych. Lubiących swoje ciało.
Takich, którzy mają z nim świadomą relację.
Muzyka i taniec bardzo mi
się wiążą z dotykiem.
Bo jeśli ktoś lubi tańczyć, to znaczy, że lubi swoje
ciało. Że dobrze mu w swoim ciele. I tak samo
jest ze śpiewem.
Wtedy na Kręgu jeszcze nie do
końca czułam się ze sobą dobrze.
I dlatego, żaden dźwięk nie chciał wypłynąć.
Teraz naturalnie ciągnie mnie do tych,
którzy podrygują, bujają się, nucą,
przeciągają się i kiwają gdy słyszą muzykę.
Bo sama nucę, podryguję i faluję.
Mam ochotę dołączyć do rytmu serca
drugiego człowieka i zatańczyć z nim naszą pieśń.
W miłości. W przyjaźni. Ekscytacji.
Inspiracji. Po prostu: rozmowa ciał.
Połączyć się w tej wzajemnej energii,
która mówi więcej niż tysiąc słów.
Masz ochotę ze mną zatańczyć?