Bywają w życiu czasem takie dni, że
resztę życia chciałabym spędzić pod kocem
w wygodnej, miękkiej piżamie,
trzymając w rękach wielki kubek lodów
czekoladowych marki Grycan.
Chyba każdy tak ma raz na jakiś czas.
I nie dlatego, że życie jest paskudne,
wręcz przeciwnie, życie jest tak obficie
miłe, komfortowe i wygodne, że tracimy
imperatyw do działania i zachwytu.
W dobrobycie łatwo zgubić sens życia.
W dobrobycie nietrudno się znudzić.
Nuda jednak dla każdego jest czymś innym.
Dla jednych jest brakiem pobudzających bodźców,
dla innych kłopotliwym zastojem lub
nieumiejętnością wzbudzenia w sobie chęci,
by zrobić, podjąć, wyruszyć, zdobyć czy zobaczyć.
U mnie nuda pojawia się wtedy, gdy nie jestem
w stanie jakkolwiek wzbudzić w sobie inspiracji.
Pisanie wydaje się wówczas zbyt błahe, książki
mało zajmujące a każdy film, rozmowa czy potrawa
rozpoznane na wylot i zapamiętane w każdym szczególe.
Po cóż więc to kontynuować i powielać po stokroć?
Najgorsze jest jednak to, że sami nie dajemy sobie
przyzwolenia na nudę, a szkoda.
Bo z nudy mogą stworzyć się rzeczy całkiem
nowe i piękne.
Nuda powoduje, że dajemy umysłowi
i zmysłom odpocząć. Lub wręcz przeciwnie,
wyrywamy się z objęć nieznośnego letargu
i wyruszamy na spotkanie przygody lub…
własnego balkonu.
Nic mnie nie wydobywa z nudy tak bardzo
jak praca z kwiatami, sprzątanie balkonu
i gmeranie palcami w pachnącej ziemi.
Ziemia to życie. Gleba z której wyrasta
wszystko co piękne i pełne znaczenia.
Praca w ziemi, to praca z korzeniami.
Dosłownie i w przenośni.
Bo oto nagle przekładając brunatne okruchy
w dłoniach dotykamy własnej przeszłości.
zapisanej w tym żyznym DNA. Z Ziemi
powstałeś i do Ziemi wrócisz.
Kiedyś obcowanie z ziemią, oraz nasze z nią relacje
decydowały o naszym być lub nie być, jeść
lub głodować. A dziś pomaga się odnowić,
oczyścić i powrócić do samego siebie.
Moja sąsiadka, starsza, tęga pani w wieku 80 lat
spędza całe dnie na balkonie. Przesadza kwiaty,
wyrywa chwasty, podlewa zioła i śpiewa im piosenki.
Ubrana jest zawsze w kwieciste suknie,
niekiedy, w cienkiej chuście opala się między donicami,
wystawiając dojrzałe ciało na to, co przyniesie Wiatr.
Zachwyca mnie jej ciemnobrązowa skóra.
Widać, że Słońce ją kocha.
I choć postura i wiek zabrały jej sprawność, to
między kwiatami jakby ożywa , nabiera nowego blasku,
młodnieje i kwitnie razem ze swoimi kwiatami.
I dziś, gdy zabieram się do porządków na balkonie,
starsza sąsiadka towarzyszy mi parę metrów dalej,
zerkając co chwila na moje poczynania. Czy powinno się
usuwać zeschnięte liście? Czy to dobrze że dosypuję świeżej ziemi?
Czy nie leję za dużo wody? Czy te kwiaty wolą wschód czy południe?
Spoglądam na nią, jakby szukając odpowiedzi a może aprobaty,
Widzę że się uśmiecha i potakuje twierdząco głową.
Zdałam zielarski test, na który nauczyć się nie można,
za to można go poczuć, doświadczyć trochę zgadnąć.
Gmeram więc dalej. Przesypuję ziemię, przesiewając
własne pomysły w głowie. Czasem jest to praca z pustką.
Przesiewam, przewalam, zmieniam, dosypuję a na dnie
i tak nic nie ma, jałowa gleba zatkała twórczą inwencję.
Ale bez paniki. I tak przecież czasem być musi.
Czyszczę więc wielkie donice
i z umysłu usuwam wszystkie natrętne myśli.
Szoruję kafelki, oczyszczam się z nieżyczliwości
a woda obficie lejąca się z konewki powoduje że rosnę.
Kiełkuję ku lepszemu, kiełkuję ku słońcu,
ciesząc się już teraz z każdego niespodziewanego deszczu.
Burzy, wichury jak i małej mżawki,
która nawadnia glebę każdej wyjałowionej Duszy.