Mimo, że jest dopiero początek czerwca
wszystko pachnie mi latem.
Mieszkanie w którym żyję,
drewniana podłoga i moje ciuchy.
Nawet Luna zaczęła ze spaceru
przynosić zapach skoszonych traw,
suchej ziemi i ciepłej kory drzew.
Wszystko przesiąkło wonią lata.
Płodności i szczęścia. Dobrobytu,
wędrówki i dziecięcej przygody.
Słońce zamieszkało we włosach i
wynajęło skórę barwiąc ją na brąz. A na
ramionach pojawiły się piegi. Jedyna pamiątka
po piegach na nosie, gdy byłam chudym podrostkiem.
Pewnie dlatego naszła mnie ochota na truskawki.
Najlepiej na ciepło. Tak, żeby zapach lata
uzupełnić o aromat, bez którego lato jest niepełne.
I wcale nie chodzi o zwykłe owoce. Ale o TE owoce.
TE, które są babcią. Jej kompotem, jej
biszkoptem z truskawkami, chłodną owocową
galaretką i konfiturami do herbaty. Wakacjami u babci.
Wstałam więc skoro świt. Otworzyłam drzwi
na taras, by wpuścić poranek do do mieszkania, i wciąż
będąc w piżamie zaczęłam robić ciasto.
Bez miksera, bez żadnych brzęczących wynalazków, by
nie przeszkadzać tej słodkiej ciszy.
Wyjęłam z lodówki jogurt, jajka, masło. Oskubałam
truskawki ciesząc się tym, że pobrudziłam dłonie.
I kiedy tak stałam przy kuchennym stole
poczułam się pełna od nadmiaru.
Słońce. Sobota. Luna na kanapie.
Cisza. Ptak za oknem. Chłodny wietrzyk,
który oplata bose stopy.
W tej jednej chwili, gdy mieszałam
ciasto starą drewnianą łyżką poczułam,
się … szczęśliwa, spokojna, spełniona.
Tak zwyczajnie. Bez fajerwerków. Bez hurra optymizmu
i tańca. Poczułam falę wdzięczności. I zgodę.
Całkowitą akceptację. Za to gdzie jestem, co robię,
co mam, a czego nie mam.
I zdałam sobie sprawę, jest to stan, którego
ostatnio często doświadczam. Przyszło zdziwienie.
Bo takie uczucia są mi obce.
Czy to zasługa słońca? A może przyszło
z całkowicie innej strony? Z wnętrza…?
Odkąd zrezygnowałam ze słowa „muszę”,
odkąd zaczęłam sobie wybaczać ( a jest co!),
odkąd zaczęłam sobie pozwalać, przeżywać,
doświadczać, szukać ale też smakować, to
co jest – radość zaczęła pojawiać się spontanicznie.
Czasem przychodzi, czasem odejdzie.
Podobnie jak smutek, gniew i pożądanie.
A jednak bywa częstym gościem, bo
przestałam ją hamować i przestałam prosić.
Już nie wpływam na to czy jest. I nawet nie chcę.
Nie gonię za szczęściem. Wysiadłam z pociągu
o nazwie „sto przystanków do szczęścia”.
Idę na piechotę.
Po prostu pozwalam rzeczom i zjawiskom
się wydarzać. Podobnie jak emocjom,
którym bliżej do wiatru niż do gliny,
którą można dowolnie ukształtować.
Siedzę przy drewnianym stole,
spoglądam za okno, wdycham zapach
lata i zajadam ciasto truskawkowe czując,
że jest dokładnie tak jak ma być. Spokój.
Czyż może być lepiej?