Punkt „zero” – tak nazwałam moment życia
w którym jestem. Czyli czas zawieszenia.
Etap w którym nie ma niczego, prócz zmian.
Przeszłość odeszła, a przyszłości jeszcze nie ma.
Uświadomiłam sobie, że nie mogę dłużej żyć tak,
jak żyłam – to nie działało.
Nie wiem jeszcze w jakim kierunku pójdę. Nie wiem,
co będzie. Ani kim jestem, ani czego chcę.
Punkt „zero” – ani po, ani przed. Czas pustki.
Ciszy. Zawieszenia. Przepaści. Niewiedzy.
Braku tożsamości.
Jeszcze niedawno panikowałam.
No bo jak to? Nie wiedzieć – nic?
Czy to zdrowe? Czy to bezpieczne?
Im dłużej zastanawiałam się kim jestem
i czego chcę od życia, tym czułam większe
pomieszanie. Bo zewsząd przychodziła
jedna odpowiedź: nie wiem.
Codziennie muszę podejmować
mnóstwo decyzji, a na tyle
głowy mam decyzję o kupnie
mieszkania. Ale jak podejmować
decyzje, kiedy nie wie się nic o sobie?
Nie. Wstrzymam się. Pozwolę sobie
nie wiedzieć. Po prostu być.
Ale samo bycie jest trudne. Czasami
zapełniałam pustkę tym, co miałam
pod ręką. Ale im więcej rzeczy, ludzi
i zjawisk tym dziura była większa.
Bo to nie byłam ja.
W końcu jeden przyjaciel powiedział:
Kama, daj spokój. Nie szukaj.
Pobądź w tym trochę. Niech pustka
stanie się prawdziwą pustką, a jeśli
dojdziesz do przepaści, skocz.
I tyle. To była odpowiedź, którą w głębi duszy
przeczuwałam, ale której nie chciałam znać.
Bo to oznacza ZAAKCEPTOWAĆ niewiedzę o sobie.
Może wiem, kim byłam, ale nie wiem kim jestem.
Bo tamta Kamila odeszła, a nowa jest… no właśnie…
Jaka?
Dziś patrząc w lustro widzę dziewczynę,
która nie wie nic, ale czuje bardzo.
Zamiast pustki staram się widzieć potencjał.
Jestem niezapisana kartką papieru. Czy
powinnam ją zapisać na już?
Nie. Nic nie muszę.
Niech to się wydarzy samo.
Będę doświadczać, co ma być doświadczone.
Będę czuć emocje, które w sobie mam.
Naturalnie, bez zapełniania duszy
mentalnymi fast foodami.
Dziś po raz pierwszy od roku byłam na jodze,
żeby sprawdzić, jaką mam z nią relację.
Medytuję codziennie – testuję jak się
czuję na poduszce. Nawet one są w mojej
„szarej strefie”, bo nie wiem czy je lubię.
Bałam się punktu „zero” jak cholera.
Bałam się tej ciszy, niewiedzy i braku
tożsamości. Teraz widzę w nim potencjał.
To krótka chwila przed narodzeniem.
Jest ciemno, cicho, delikatnie, ale skurcze
wypychają ku światłu. Każdy poród boli,
a życie bywa niebezpieczne. Nie zatrzymam
już tego, bo pustka nie trwa wiecznie. Otrzymam
nowe imię i nowe życie. W swoim czasie.
A teraz… po prostu trwam 🙂
Bardzo bliski jest mi ten wpis. Choć dotyczy sytuacji w moim życiu zgoła odmiennej od Twojej – tzn walki z niepłodnością. W pewnym momencie doszłam do „punktu zero”- tak jak piszesz: ciszy( bardzo wymownej), przepaści, niewiedzy. Nie wiedziałam nic. Nie widziałam kim jestem. Czy jeszcze jestem kobietą? A „najbliższa przyjaciółka” w krytycznym momencie zamiast pomóc-dowaliła do pieca. Puściłam więc wszystko. Zniknęłam na chwilę, bo musiałam.a nie chciałam nic udawać na zewnątrz. „Niech to się wydarzy samo”. I jak wiesz- wydarzyło się. I choć czeka mnie realny ból i realny poród,to jak czuje kopniaki mojego synka to zdarza mi się popłakać ze szczęścia. Życzę Ci wszystkiego najlepszego. I pięknego nowego życia 🙂
Asiu. Dziękuję za podzielenie się tą niezwykłą historią. Przestrzen jest od nas mądrzejsza bo zawiera całą wiedzę. Wystarczy jej zaufać.