Kto mieszkał w małym mieście ten zna uczucie bycia puzzlem małej, miejskiej układanki. Bycia czyimś sąsiadem. Bycia znajomym przechodniem. Stałym klientem i znajomą twarzą.
Żabianka. Małe miasto w wielkim mieście. Część Trójmiasta, ale i odrębna planeta, która żyje swoim tlenem i tętni specyficzną krwią. Pachnie starością i socjalizmem. Kocha starych ludzi, przygarnia studentów AWF. Bezpieczna, bo daleka od serca Gdańska. Jest zaledwie jego granicą, niepotrzebnym organem niczym wyrostek robaczkowy czekający na usunięcie. Ale ma też swój, niepowtarzalny klimat prowincjonalnej oazy.
Polubiłam Żabiankę bo polubiłam być nieanonimowa.
Czasem nieśpiesznie przechadzam się po tej ciekawej okolicy by poczuć się częścią mikroświata. Zaglądam do znajomego warzywniaka, w którym czeka na mnie sok marchwiowy. Odwiedzam drogi, osiedlowy spożywczak, w którym burczące otyłe panie pakują mi jak co wtorek naleśniki z twarogiem. Odwiedzam second-handy, choć panie w nich pracujące, nie mają pojęcia czym jest second-hand. I wcale nie chodzę bo mam pustą szafę. Chodzę, bo spotykam tam dzieciństwo– w plotkujących kobietach w średnim wieku, które dzielą się przepisami na chleb bez drożdży. I lubię słyszeć, że dobrze że przyszłam bo jest bluzka rozmiar 36. Bibliotekarze znają moje miłości i zaburzenia przestrzenne; wiedzą między jakie regały trzeba mnie pokierować a od jakiegoś pół roku przestali naliczać kary za przetrzymywanie książek. Przyzwyczaili się, że zwracam. Z opóźnieniem, lecz zwracam.
Przyklejamy się do miejsc, ludzi i klimatu stając się jego tłem i kimś na swoim miejscu. Im więcej nawiązanych relacji tym trudniej odejść. Trzy i pół roku temu przeprowadzając się na Żabiankę, dziwiłam się, że ktokolwiek jest w stanie wytrzymać życie w ciasnej, starej dzielnicy. Tymczasem ludzie rodzą się tu, dorastają, kochają, starzeją, umierają- z dala od serca miasta, zadowalając się jedynie jego cienkim, ginącym naskórkiem. Tworzą enklawę lokalnej społeczności, dostępnej dla podobnych sobie i w tym znajdują swoje miejsce i spokój. Jest bar mleczny dla głodnych pracusiów. Wegebar dla pro-eko studentów. Jest cotygodniowa wystawka starych książek pod małą kwiaciarnią i chuda pani na deptaku, co niezmiennie sprzedaje opadające kielichami w dół tulipany.
Takie miejsca się nienawidzi i kocha jednocześnie. Kiedyś przeklinałam Olsztyn za jego nieznośną prowincjonalność, a teraz znów osadzam się w podobnej atmosferze kurzu, betonu i małomiasteczkowości. Z tą różnicą, że pachnie tu morzem. A tam gdzie morze, tam zawsze widzę wolność.