Pisałam już, że kocham piec i gotować, prawda?
Tak. Na pewno pisałam. Z tysiąc razy, więc
pewnie pisanie o tym po raz enty wydaje się nudne.
Dziś więc podejdę do czynności kulinarnych z lupą,
jak naukowiec, który bada nieznane rośliny.
Otóż odkryłam, że pieczenie może być nie tylko
fantastyczną terapią ale również miernikiem
emocji.
Czy zwróciliście kiedyś uwagę na to, że
w zależności od tego, jakie emocje
towarzyszą podczas pracy w kuchni,
to one zawsze przekładają się na efekt końcowy?
Zaskakująco często ciasto „które zawsze wychodzi”
okazuje się zakalcem.
A potrawa, którą kochają wszyscy
nagle się zważyła/nie wyrosła
/jest za słona/ za sucha/za mokra.
Przypadek? Nie sądzę. Już kilka lat temu
przeprowadzono badania na grupie chętnych,
którzy mieli komunikować się z roślinami.
W jednej grupie osoby, które podlewały kwiaty
wodą miały je głaskać i mówić komplementy.
Druga grupa miała natomiast
krzyczeć, przeklinać i „obrażać” rośliny,
podlewając wodą w tej samej ilości.
Co się okazało? Że kwiaty, na które
krzyczano, zwiędły, lub nie wyrosły.
Te natomiast, które były traktowane
z szacunkiem i miłością, rozwijały się szybciej
i były odporne na ataki szkodników.
Tak samo jest z ludźmi. I tak samo
jest wypiekami. I z każdą inną czynnością,
której poświęcamy uwagę.
Jeśli robimy to z miłością, jest wielce prawdopodobne, że
przyniesie owocne rezultaty. Jeśli coś robimy
pod górę, z przymusem i niechęcią… Cóż…
Sami skazujemy się na rolę mitycznego
Syzyfa, który mizernie toczy głaz na szczyt.
Bez celu przecież, bo i tak się stoczy.
Piszę o tym nie tylko w kontekście
wypieków. Ale akurat teraz jest to dla mnie
zauważalne. Po prostu wszystko mi wychodzi!
I ciasto jest pyszne jak nigdy (a niczego nie zmieniałam).
I bezmleczny jogurt chia smakował tak, że
pół dnia samą siebie chwaliłam. A lody wegańskie!
Najlepsze jakie kiedykolwiek jedliśmy!
Ach! A muffiny orzechowe? Cała blaszka
poszła na raz, bo były tak pulchne, słodkie
i miękkie! Zaczęłam więc myśleć: taki mam
talent, czy po prostu dobry czas?
A może… A może to jednak emocje?
Eureka! Faktycznie.
To co się zmieniło – to kontrola.
Odpuściłam.
Przestałam na chwilę szukać mieszkania.
Czułam się bezsilna z myślą, że jestem za
biedna na duże przestrzenie, a wszystko
w okolicach centrum przekracza moje
skromne możliwości.
Za dużo było siłowania,
kombinowania, analizowania.
Skąd wziąć pieniądze? Jak dorobić?
Czy kupić 23 metry, w których się nie
pomieszczę, czy może 27 metrów, ale
koniecznych do remontu?
I że przecież muszę już, natychmiast, bo we wrześniu
nie mamy z Luną gdzie mieszkać!
Brak kontroli wywoływał panikę,
a panika siała zbyt destrukcyjne emocje.
Przede wszystkim lęk. Próbowałam na siłę
wycisnąć z przestrzeni coś, czego ona sama
dać nie chciała, lub nie mogła.
Odpuściłam. Pieprzę to. Coś się
znajdzie. Ktoś nas przygarnie. Lub
ktoś coś odstąpi.
Albo mieszkanie samo nas znajdzie.
A raczej nie mieszkanie, tylko DOM.
Miejsce, gdzie włożymy serce, bo będzie oazą,
w której schronimy się przed
zgiełkiem miasta i pędem głośnych ulic.
Może będzie blisko lasu. Może będzie miało taras lub balkon.
Może będzie duża kuchnia. A może będzie mała, ale
sympatyczna i pełna słońca? Odpuszczam.
Niech będzie najlepiej – tak jak ma być.
Niech będzie taki dom, żeby nam
sprzyjał. Żeby nas kochał.
Żeby zachęcał gości do wpadania,
i żeby mnie motywował do medytacji.
Żeby dawał ukojenie, dobry sen
i energię do radosnego działania i przekuwania talentów
w energię, która nakarmi serce.
Nie tylko moje, ale też innych.
Odpuszczam. DOM się znajdzie. Sam. Tak.
Naprawdę w to wierzę.
DOM pojawi się w odpowiedzi na emocje i myśli.
Tak jak czasem pojawia się drugi człowiek. Tak jak przypływają
pieniądze. Tak jak przychodzą odpowiedzi na ważne pytania.
Emocje się uspokoiły. Kontrola odeszła.
Pojawiły się wypieki. Pulchne, wysokie,
miękkie i smaczne. Lepsze niż w najdroższej
restauracji.
A wraz z wypiekami pojawiły się
Kobiety. Dzwonią, piszą, pukają do drzwi.
I co ciekawe, w ogóle nie prosiłam, by
wpadły. Odłożyłam na bok telefon.
Po prostu piekłam, śpiewając pod nosem.
Jest potrzeba, są więc odpowiedzi.
Są wypieki, ktoś musi je chcieć zjeść 🙂
Tak samo będzie z DOMEM. Pojawi się,
gdy będziemy gotowe. Gdy emocje i myśli
będą puchate, dobre i lekkostrawne.
Nigdy wcześniej się nie zastanawiałam nad związkiem emocji i gotowania, ale… masz rację! Odkąd przestałam się przejmować przepisami, improwizacja wskoczyła na kolejny level i jest pysznie! Widać w życiu też trzeba odpuścić, żeby zaczęło dziać się lepiej 🙂
Bagatelka, dziękuję za wpis. Ja dziś właśnie na takim spontanie włożyłam swój pierwszy bezdrożdżowy chlebek do piekarnika 🙂