Jest tyle powieści,
na które patrzę zachłannym okiem.
Tyle opowiadań, bajek,
klasycznych dzieł i trylogii fantasy,
które chciałabym przytulić,
a potem zapaść z nimi we wspólny sen
-teleportować się do alternatywnego życia,
żeby być przez chwilę kimś innym.
Odważniejszym.
Silniejszym.
Bardziej utalentowanym.
Myśleć inaczej.
Dokonać innego wyboru.
A jednak coraz częściej
rezygnuję z tych literackich wypraw.
Bo nie zdarzyło się naprawdę.
Bo szkoda czasu na zmyślone historie.
Sięgam więc po biografie, eseje i pamiętniki
znanych ludzi, tłumacząc sobie, że to przecież
ma większy sens. Bo istnieje w rzeczywistości.
Jestem za stara na fikcję.
Za stara? A może zbyt poważna, kontrolująca,
racjonalna, zadaniowa? Olga Tokarczuk
w „Czułym narratorze” nazwała ów stan
autyzmem…
Uderzyło mnie to porównanie.
„Z wiekiem przychodzi najczęściej
jakiś rodzaj autyzmu: przestają nas interesować
powieści, zaczynają nas nudzić opisy,
wydaje się nam, że więcej interesujących rzeczy
znajduje się w biografiach i monografiach, że FAKTY
są ciekawsze niż obrazy czy dialogi”.
„Zaczynamy uprawiać kult faktów,
nawet jeżeli są one spreparowane
przez żądnych sensacji dziennikarzy”.
„Czcią otaczamy przypisy, wierząc że
odsyłają do prawdy. W końcu zaczynamy
myśleć, że powieść kłamie, zmyśla, że
to płocha rozrywka, a więc nie jest do
niczego potrzebna(…)”.
„Wtedy stawiamy autorom
to niemądre pytanie: na ile opisywane
wydarzenia są prawdziwe?
I to jest koniec”.
Zastanawiam się skąd się bierze
ten stan literackiej ignorancji;
skąd się wziął we mnie.
Przecież uwielbiałam czytać!
To ja byłam tym dzieckiem,
które zamiast biegać z rówieśnikami
zaszywało się w pokoiku
z grubą książką!
Eseje Tokarczuk, a szczególnie ten
przywołany wyżej fragment rozbudził
wspomnienia. Zaczęłam myśleć o sobie
10-letniej, 12-letniej, 15-letniej.
Co czytałam?
Jaka książka „uratowała mi życie”?
Która z postaci wywróciła moje myślenie
do góry nogami, albo po prostu nadała światu sens?
O zgrozo! Nie pamiętam NIC!
Żadnego tytułu, żadnej bohaterki,
żadnego ze światów.
Pamiętam jednak, że książki
mnie fascynowały i przyciągały
w mistyczny sposób. Biblioteka
jawiła mi się jako najpiękniejsza
świątynia, a książki na półkach
rodziców były najlepszymi zabawkami.
Domagałam się zdjęcia ich z półek,
by chwycić w małe, pulchne rączki.
Kartkowałam je.
Wąchałam.
Patrzyłam na ciąg znaków, których
nie rozumiałam, lecz przeczuwałam
ukryte pośród nich magię i sens.
Czasem w przypływie
nielogicznej asertywności
rodzice odmawiali.
„Nie wolno, bo się zniszczy”.
Wpadałam wówczas w szał.
Ma być książka! Natychmiast!
Żadne klocki, lalki, misie i słodycze.
Książki!
W wieku 3 lat zażądałam od taty,
aby zapisał mnie do wiejskiej
biblioteki po drugiej stronie ulicy.
I w taki sposób stałam się
najmłodszym zapisanym „czytelnikiem”
w dziejach historii (tejże wsi). A jednak….
…gdy sięgam pamięcią wstecz i myślę,
o czytanych przeze mnie książkach
mam czarną plamę. Owszem widzę książki.
Widzę całe ich stosy.
Dziesiątki, a potem setki wypożyczanych
tytułów. Prezentów urodzinowych i na gwiazdkę,
pamiętam jak ciągnęłam rodziców za rękaw,
gdy mijaliśmy w mieście księgarnię.
„Poproszę zamiast lodów” – zwykłam mówić.
Czytałam tak wiele, ale tak mało skończyłam.
Książki nudziły mnie po kilkudziesięciu stronach.
Podczas lektury wpadałam na myśl,
że napisałabym to lepiej,
inaczej, że bohaterka byłaby inna.
Otwierałam zeszyt i dopisywałam własne
wersje wydarzeń, dodawałam postaciom cech,
które były mi bliższe.
Wiele z nich było samotnych.
Chyba po to mi były książki.
Aby poradzić sobie z bezbrzeżną samotnością
jedynaczki – nieco dziwnej, bo zamkniętej w sobie,
zbyt łatwo popadającej w refleksyjność, zamiast
po prostu się bawić.
Książki ratowały od smutku.
Albo inaczej – pozwalały go oswoić.
I dlatego, gdy w książce postać dokonywała
innego wyboru, niż dokonałaby go ówczesna
introwertyczna dziewczynka, zaczynałam pisać sama.
Nie mam więc wielu wspomnień z literaturą,
która zmieniła moje życie. Mam jednak wiele
wspomnień z literaturą, którą postanawiałam
zmienić sama.
Tokarczuk napisała, że przede wszystkim
jest czytelniczką, a dopiero potem pisarką.
Chyba mam na odwrót. Najpierw pisanie.
Potem lektura.
Może jednak cierpię na
pewną formę autyzmu?
Wieczna potrzeba kontroli
budzi we mnie sprzeciw i złość.
„Zrobiłabym to inaczej”.
Zatem może potrzeba pisania,
bierze się właśnie z powodu
obsesyjnej potrzeby kontroli świata?
A jednak, im starsza jestem,
tym coraz więcej książek pojawia
się w moim domu.
Stare, antykwaryczne
egzemplarze. Dzieła ratowane od zapomnienia
ze sklepów charytatywnych. Zniszczone,
pożółkłe lektury kupione za 5 zł
na jarmarcznych pchlich targach.
Stendhal.
London.
Atwood.
Gaiman.
Le Guin.
Dick.
Stone.
Heller.
Hemingway.
Blixen.
Jansson.
Steinback.
Gilbert.
Dickinson.
Stevenson.
Spoglądam na nie codziennie,
wielu z nich wciąż nie przeczytałam,
(bo nie mam czasu?), lecz
kilka z nich (tych przeczytanych)
zmieniło mnie od środka.
Fikcja jest wymagająca. Trzeba
wierzyć, że jest samoistnym
bytem, który posiada zdolność
transformowania.
Kiedy patrzę na te książki szukam odpowiedzi.
Dlaczego ci autorzy? Dlaczego te dzieła?
Co mnie przyciągnęło?
Czego się w nich boję, że wciąż nie czytam?
A jednak, im starsza jestem, tym więcej czytania,
a mniej przenoszenia na papier.
Nie pamiętam lektur,
które mnie ukształtowały.
Wiem jednak, które na mnie wpłynęły,
gdy byłam już dorosła.
„Martin Eden”
(zaszczytne
miejsce w sercu).
„Mistrz i Małgorzata”
(największy zachwyt).
„Wilk Stepowy”
(największy smutek i podobieństwo do postaci).
„Buszujący w zbożu”
(największe rozczarowanie i antypatia
do bohatera).
O ironio, sami mężczyźni!
Oprócz tego:
„Botanika duszy”.
„Lalka”.
„Ziemiomorze”.
„Wszystkie strony świata”.
„Bieguni”.
„Dom dzienny, dom nocny”.
„Hobbit. Czyli tam i z powrotem”
„Jedz, módl się, kochaj”.
„Muminki”…
Okresy najintensywniejszego czytania
zawsze pojawiają się w odpowiedzi na
samotność. To forma ucieczki.
Ale też samopocy. Regulacji emocji.
Najwięcej czytałam w chwilach największej
pustki – tej wewnętrznej jak i relacyjnej.
Myślę, że dziś taką rolę w wielu domach
pełni Netflix. Pojawia się to dręczące
uczucie bólu więc wciskamy „play”.
Nie jesteśmy z tym sami.
Na drodze towarzyszy Witcher,
Atypowy, tudzież Grace i Frankie.
Taka niezobowiązująca randka
z bohaterami, którzy nie chcą (i nie mogą)
niczego zażądać w zamian.
„Postacie literackie traktujemy naiwnie
jak ludzi napotykanych w rzeczywistości,
czerpiemy od nich pełnymi garściami życie
i żałujemy, że one nie mogą wziąć nic od nas” –
pisze Tokarczuk w „Czułym narratorze”.
Ja sądzę jednak, że dlatego czytanie
jest bezpieczne- prawdopodobnie
bezpieczniejsze niż spotkanie się
z człowiekiem naprawdę.
To trochę jak laboratorium doświadczeń.
Rozwiązujmy problemy i nawiązujemy
relacje fikcyjnie mając czas na oswojenie
i chwilę refleksji.
Jak na terapii.
W małym gabinecie uczymy się
być w żywej i autentycznej relacji
z drugim człowiekiem.
Chcemy uciec,
ale na przekór – zostajemy.
A potem, po roku czy miesiącach
tej psychologicznej pracy wychodzimy z nową
jakością do prawdziwego świata.
I wytrzymujemy to, co jest.