Wszystko zaczęło się od Hirokazu Koreedy.
A właściwie od jego niepozornego,
9-odcinkowego serialu na Netflixie.
Już po 20 minutach
„Makanai: W kuchni domu maiko”
wiedziałam, że stare zainteresowanie
lada chwila zapuka do moich drzwi.
Gotowanie.
Pieczenie.
Karmienie.
Obróbka
i transformacja przez
pięć żywiołów.
Tak naprawdę gotowanie
nigdy nie przestało być moją
sympatią. Z czasem jednak
zaczęliśmy ze sobą żyć jak
w „starym, dobrym małżeństwie”.
Zabrakło randek.
Ryzyka.
Wybuchów nielogicznego romantyzmu
i nieposkromionej ciekawości.
Co tydzień te same potrawy.
W piątki obowiązkowo kapuśniak,
pikantny dhal z soczewicy
przy każdym wtorku.
Brownie z fasoli
dla wiecznie głodnego chłopaka
i piernik pomidorowy dla zdumionych
gości: „ale jak to – że wegański???”.
Gotuję od 16 lat, czyli w momencie,
gdy przeszłam na wegetarianizm.
Gotuję, bo to daje poczucie
sprawczości. Bo wiem, że
będę zdrowa.
Nasycona.
Ukochana.
Ciasta, ciasteczka, muffinki i chleb
– piękę gdy jest źle.
Gdy przychodzi kryzys „po co to wszystko”,
samotność, poczucie obcości,
lub gdy w serce kłuje myśl –
że „nikt mnie lubi”.
Gdy piekę, to się brudzę.
Wkładam dłonie do surowego ciasta
i ugniatam je na chleb. Rękami robię
kruszonkę, rękami zbieram z patelni
gotowego naleśnika.
Jestem w kontakcie.
W czuciu.
Sprawdzam i
doświadczam.
Dotykiem.
Tyle tu życia i faktur.
Dotyk koi.
Lepienie.
Siekanie.
Krojenie.
Uspokajam się.
Niepokój gaśnie
wprost proporcjonalnie do
wzrostu temperatury potrawy.
Kuchnia zaczyna pachnieć świętami.
Wakacje u babci za Grudziądzem.
Piątek po szkole.
„Makanai: W kuchni domu maiko”
przypomniało mi, że robienie jedzenia
to coś więcej niż stanie w kuchni przy blacie.
To sposób na „kocham cię”.
To chwila wspomnień – taniec
z historią przekazaną przez mamę,
babcie, ciocie.
Chwila na rodzinną celebrację.
Może żadna z nich nigdy nie rozmawiała
z nami o uczuciach, ale wszystkie
karmiły domowników i gości.
Kęs za kęsem.
Okruch za okruchem:
„Obyś był/była zdrowy/zdrowa.”
„Obyś był/była szczęśliwy/ szczęśliwa.”
„Obyś był/była bezpieczny/ bezpieczna.”
„Oby żyło ci się z łatwością.”
Oglądając „Makanai” płakałam
przy każdym odcinku.
Gdy Kiyo brała do ręki bakłażan
mówiła: dzień dobry, miło cię poznać.
Wyprawy na targ z dużym plecakiem
stawały się wydarzeniem,
prawie tak wielkim
jak podróż na dach świata.
Wszyscy sprzedawcy znają Kiyo.
I Kiyo zna każdego sprzedawcę.
Słucha ich, zadaje pytania,
smakuje, uczy się i ogląda.
Kiyo, targ, sprzedawcy, kupione warzywa
kuchnia i dziewczyny z domu maiko
stają się wielką mandalą wzajemnych
zależności.
Tu każdy coś od siebie wnosi,
tu każdy bierze coś istotnego, a smaki
opowiadają o ukrytych emocjach.
Zainspirowałam się.
I przyjrzałam krytycznie, temu
jak gotuję.
Dlaczego przestałam się bawić,
ryzykować i cieszyć się
aktem tworzenia/ lepienia/ krojenia?
Ok, odświeżmy nasz związek,
pomyślałam stojąc przy regale
z książkami.
Mam ich mnóstwo.
A każda wyświechtana, zaplamiona,
czasem jakieś luźne kartki
i wycinki z gazet, bo akurat trafił się
roślinny przepis na gulasz w „Zwierciadle”.
Jadłononia. Roślinne przepisy z całego świata.
Vegan Nerd. Italia dla zielonych.
Am mniam. Więcej warzyw na talerzu.
Vegan to go!
Biorę pierwszą, bo Marta Dymek
jest moją guru. Wiele potraw już
zrobiłam, ale kilka
pozostało w wersji „może kiedyś”.
Czuję, że „może kiedyś”
właśnie nadeszło.
Sycilisjki krem z bobu
czy może rumowe bajadery z cieciorki?
A może, jedno i drugie?
Spokojnie.
Nie zjem tego wszystkiego.
Nie mam mocnego żołądka, a
poza tym lubię się dzielić.
Jak mawiała babcia Kiyo (która
nauczyła wnuczkę gotować):
„Każdy wybiera kim chce żyć.
Tym, który robi, albo tym który zjada.
Tym, który wyrusza, albo tym, który żegna”.
Zatem z wdzięcznością wezmę na siebie rolę
tej, która wita obiadem i żegna kanapkami.
Niech to będzie mój
sposób na…
„Smacznego. Kocham cię”.