Całe życie marzyłam o domu z ogrodem.
Wiecie, takim jak w książkach
z gatunku”sielski obyczaj”.
Drewniany, ze spiczastym dachem.
Miał mieć kilka przestronnych pokoi,
piętro, dużą kuchnię i ceglany kominek.
Przy domu miał być ogród z warzywniakiem oraz
zagroda pełna przygarniętych zwierzaków.
Życie jednak potoczyło się
trochę inaczej.
I nie tylko życie, ale i myśli,
i poglądy i marzenia.
Wszystko ewoluowało i zmieniło się
o sto osiemdziesiąt stopni.
Dokonałam innych wyborów,
a niektórych zaniechałam.
Więc zamiast wielkiego domu na wsi,
mam 30-metrową kawalerkę w Sopocie.
Pachnącą lasem, gdy tylko otworzy się okno.
Jak to się stało?
Zaczęło się od rozstania
i przymusu wyprowadzki.
Po raz dwudziesty trzeci
zmieniałam miejsce zamieszkania.
Byłam zmęczona.
Potrzebowałam wrosnąć gdzieś
korzeniami i poczuć się bezpiecznie.
Na początku miałam
wielkie oczekiwania.
Szkoda, że nie przewidziałam, że
to wszystko kosztuje 🙂
Bo owszem, były mieszkania,
które spełniały wymogi, ale:
za wielkie pieniądze, których nie miałam
albo w najgorszych dzielnicach Trójmiasta.
Najgorszych – bo daleko od centrum.
Ale zaraz zaraz…
Przecież chciałam z dala od miasta…
Czyż nie?
Jestem kobietą bez samochodu,
a pracę mam w mieście.
Dojazd autobusami w korkach
zajmuje godziny.
Poza tym, nie oszukujmy się.
Dzielnice na obrzeżach Gdańska
wciąż wyglądają jak plac budowy.
Zamiast lasu za oknem jest
wykarczowane pole, a na polu
wiercenie, stukanie i buldożery.
A w perspektywie
dziesięciu lat, nowi,
betonowi sąsiedzi.
Tak więc szukałam dalej.
I przebierałam w ofertach.
Och przebierałam okrutnie
i powiem wprost:
byłam zmorą dla pośredników
od nieruchomości.
Mieszkania blisko pracy, morza i
ukochanego parku były jak klitki bez światła.
Wchodziłam tam, patrzyłam na
mizerne okienko i wychodziłam.
„Podziękuję!” – mówiłam pośrednikom,
przerywając ich litanię zalet małego lokum.
Bo przecież pies musi widzieć świat.
Co to za życie, zostawać na kilka godzin
samemu w domu i nie móc widzieć świata?
Bywały też mieszkania jak marzenie.
Duże i przestronne.
Ale zanim tam dojechałam z dwoma
przesiadkami to już wiedziałam,
że nie dam rady.
Bywały też mieszkania do generalnego
remontu. I ładnie urządzone kawalerki,
ale połączone z aneksem.
Bywały mieszkania przy samej ulicy.
Z dala od morza,
z dala od parków
z dala od lasów.
Miałam też chwile, w których myślałam, że
wrócę na wieś.
Widziałam tanie i duże
mieszkania w małych
kaszubskich mieścinach.
Mieszkania w starych bliźniakach,
z własnym zielonym zagonkiem.
Stare kamienice z wysokim sufitem
i z drewnianym tarasami.
I choć serce się wyrywało to
intuicyjnie czułam, że musiałabym
przeorganizować całe życie.
Dosłownie „całe”.
I ludzie tak robią,
ale u mnie…
Chyba jeszcze nie czas.
Aż nagle spędzając święta u rodziny
Włączyłam komputer.
Ogłupiona wiejskim powietrzem
i dobrym jedzeniem
zapomniałam przefiltrować ogłoszenia.
Więc zamiast „tylko Gdańsk”
wyszukałam mieszkania w kategorii
„całe Trójmiasto”.
I tak wyskoczyło mi okno:
„Zamieszkaj w Sopocie”.
Kliknęłam, bo nie szło nie kliknąć, gdy
zobaczyłam zdjęcie urokliwego miejsca
z widokiem na zielone drzewa.
Na jednym z parapetów zobaczyłam
posążek Buddy zdobiący parapet.
„To jakiś znak?”
Kolejne jeszcze bardziej utwierdzały
mnie w przekonaniu, że oto nagle
znalazłam nasz dom.
Nasz DOMEK.
Mały, bo 30 -metrowy. Ale miał
wszystko co chciałam.
Osobą kuchnię.
Francuski balkonik.
Okna wychodzące na południe-zachód.
Widok na las. Kwadrans pieszo do morza.
Drewniany parkiet. Cichą dzielnicę.
W końcu, bliskość to centrum i pracy.
Zadzwoniłam.
Zapytałam, czy wciąż
aktualne.
I pełna determinacji
powiedziałam:
„Czy mogłabym zobaczyć je jako
pierwsza?”
Po prostu wiedziałam że do
jest nasz DOM.
A potem wszystko potoczyło się
bardzo szybko.
Nie zdążyłam się obejrzeć, a już po raz kolejny
pakowałam kartony i walizki.
Tym razem jednak z całkowitym
spokojem, radością i wyczekiwaniem.
Mieszkanie nie wymagało wielu pracy.
Póki co, tylko odmalowałam
i urządziłam po swojemu.
Wypełniłam własną energią.
Zazieleniło się w nim. Doszły rośliny.
Kiełki. Bazie. Zielone zasłony. Obrazy.
I mnóstwo książek.
Choć jest małe, to jest
w nim miejsce na wszystko.
I na zabawę z Luną.
I na jogę.
I na gości.
A do lasu mamy trzy minuty.
Na trasie spotykamy ptaki, dziki,
wiewiórki i borsuki.
Kiedy ktoś mnie pyta, jak się tu mieszka
odpowiadam, że…
jak w mini-leśniczówce.
Tak, owszem wyobraźnia
mi dopisuje. Ale jak to mawiała
Ania z Zielonego Wzgórza:
„Kiedy nie możesz mieć tego
o czym bardzo marzysz, zawsze
możesz nadrobić własną fantazją”.
Więc tak – mieszkam w swojej
małej betonowej leśniczówce.
Pełno w niej ptaków
i kwiatów, i drzew.
Rano otwieram szeroko balkon.
Zamiast hałasu mam śpiew ptaków,
i zapach sosny, a słońce spędza
tu całe południa.
Nie mam wielkiego domu z ogrodem.
Ale mam swoje małe 30 metrów.
Taką skromną, ale urokliwą namiastkę
marzeń z dzieciństwa.
Bo przecież na tym polega szczęście.
Aby widzieć pozytywy i cieszyć się,
z tego co życie daje.
Przede wszystkim zaś być wdzięcznym,
a nie tylko żądać bez umiaru.
Wierzę, że spotkało nas to,
co mogło być najlepsze
na ten moment, na ten czas.
Leśniczówkę, drewniany domek
wieś i ogród wciąż mam w sercu.
Maluję je, piszę o nich,
i układam piosenki, zasilając
przestrzeń zieloną, liściastą energią.
Czy to nie jest ważniejsze niż
zewnętrzna manifestacja?
PS. Zdjęcie wiejskiej chaty pochodzi
ze strony: http://www.siedliskosobibor.pl