Jak się czujesz? Ta książka zmieni Twoje podejście do emocji

Nie przepadam za poradnikami, które
zasypują milionem wskazówek „jak żyć?”,
albo „jak odnaleźć szczęście”.

Lubię natomiast książki popularnonaukowe,
które podpierają się faktami.

Nie ma tu „być może”, są dane.
Statystyki. Randomizowane
badania, żywi ludzie i osobiste,
często intymne przykłady z życia.

I oczywiście zaufanie autora/autorów w
wewnętrzną dojrzałość czytelnika
oraz jego naturalną inteligencję.

Nie chodzi o to by wyjaśniać do bólu,
to, co przedstawiają fakty.

Chodzi o to by, czytelnik samodzielnie
wyciągnął wnioski, a potem
w zależności od decyzji mógł je
zastosować w codziennym życiu.

I dlatego chcę Wam dziś napisać o pewnej książce.

„Pozwól sobie na uczucia”
brzmi jak oksymoron?

W końcu na co mielibyśmy sobie pozwalać lub nie,
skoro uczucia ze swej natury są zmienne i
ulotne jak wiatr?

Ostatecznie żadna z emocji nie
wymaga naszego przyzwolenia – najczęściej
pojawia się nieproszona, niekiedy krzykliwa,
nieustępliwa i gotowa pokrzyżować nam plany.

A jednak, jak przekonuje autor – Marc Brackett
niewielu z nas pozwala sobie czuć, to co czuje.

Szczerze mówiąc – raczej cechuje nas
brak akceptacji, walka i wypieranie.

W końcu od dzieciństwa uczono nas, że emocje to nic
innego jak wewnętrzny hałas, który natychmiast należy
uciszyć.

„Nie płacz”.
„Nie krzycz”.
„Nie bój się”.
„Uśmiechnij się”.


Brzmi znajomo?

Z pojęciem „inteligencji emocjonalnej” po raz pierwszy
zetknęłam się dekadę temu, gdy odkryłam Daniela Golemana.

Jego „Inteligencja emocjonalna” oraz
„Inteligencja społeczna” zarezonowały z moją wrażliwością.
Zaufaniem do nauki. Emocjonalnością.

Szukałam dla siebie pomocy,
czy raczej wyjaśnienia – po co mi emocje?

„Inteligencja emocjonalna” była jak furtka do
świata wiedzy – nie tej zdroworozsądkowej, ale
gorącej, impulsywnej, intuicyjnej.

I choć przeczytałam mnóstwo książek,
uczestniczyłam w warsztatach psychologicznych,
medytowałam, chodziłam na terapię, to każdego dnia
wciąż na nowo zadawałam sobie dwa pytania.

Jedno z brzucha. A drugie z głowy.

„Jak się czujesz?”
oraz „Po co ci smutek?”.
Bo przecież przychodził tak często,
że najwyraźniej przychodził po coś – czegoś chciał.

Marc Brackett również zadawał sobie te pytania.
Zadawał je także swojemu otoczeniu, współpracownikom,
dzieciom w placówkach edukacyjnych i badanym.

Wiesz co odkrył?
Że jeśli chodzi o emocje
wciąż tkimy w przedszkolu.

Więc, jak się czujesz?
Dobrze.
Tak sobie.
Źle.
W porządku.

I tyle!

Tymczasem emocji jest cała paleta barw!
Emocje zmieniają się z chwili na chwilę i
przychodzą niczym rzecznicy określonej sprawy.

Po coś.

Marc Bracket też próbuje odpowiedzieć na to
pytanie: po co. I nie ustaje w zmaganiach, aby
zachęcić czytelnika do pogłębionej analizy.

Jak się czujesz?
Zajrzyj głębiej – mówi.
Bądź badaczem własnych emocji.
Poświęć sobie kilka minut
i sprawdź, co odkryjesz w swoim wnętrzu.

A teraz zobacz po co ci to.
O czym mówi twój gniew?

Co dobrego zrobił przed chwilą smutek?
Co się dzieje podczas ekscytacji?
O czym musisz pamiętać czując pożądanie?

Zdecydowanym plusem lektury jest to, że
nie daje gotowych recept czy odpowiedzi na to,
jak radzić sobie z emocjami.

Autor zachęca do spojrzenia
na uczucia z różnych perspektyw – trochę chłodnym okiem
badacza, który bazuje na faktach,
ale i z życzliwością przyjaciela.

W końcu nie ma na świecie nikogo, kto by nie czuł.
Wszystkich nas łączy takie samo emocjonalne odczuwanie,
a więc nikt z nas nie jest samotny.

Książka zainteresuje zarówno laików,
jak i wszystkich tych, którzy już uszczknęli
wiedzy psychologicznej tu i ówdzie.

Obawiałam się, że będę się nudzić.
Nic podobnego.

W końcu nasze emocje to najlepsi aktorzy
na scenie zwanej życiem wewnętrznym.

Zachęciłam Cię?
To świetnie! Po resztę ciekawostek
zapraszam do książki.

Tytuł: „Pozwól sobie na uczucia”
Autor: Marc Brackett
Wydawnictwo: Septem
Rok wyd.:2021
Strony: 414

Dokąd tak pędzisz dziewczyno?

Ten blog miał być zupełnie inny.

Nie zrozum mnie źle – kiedy zakładałam go
w 2014 roku było dla mnie jasne, że będzie
miał formę luźnej eseistyki.

Bywało różnie.

Blog rósł i malał wraz ze mną
adekwatnie do życiowych fal.

Niekiedy pisałam recenzje książek,
i zachwycałam się filmami. Czasem wrzuciłam
jakiś przepis na ciasto lub zupę wegańską.

Pojawił się post o „Mapie Marzeń” i artykuł o „Siostrzeństwie”.
Ranking Książek, które TRZEBA przeczytać, a także
kilka opowieści o człowieku i jego psie.

Blog nigdy nie wpisywał się w określony kanon.
Nigdy nie był blogiem kulinarnym czy książkowym,
choć było kilka prób, aby takim go uczynić.

Coś przyciąć, coś dodać, z czegoś zrezygnować.
Ale wiesz co? Nie dało się.
Bo ta strona jest jak kobieta,
która na niej publikuje.

Nieokreślona, bez etykiet,
z wieloma zmiennymi tożsamościami.

Jakiś czas temu ten pomysł pojawił się znowu.
Uczynić blog „jakimś”.
Myślę sobie – będę wrzucać dużo
merytorycznej wiedzy.

Wreszcie setki przeczytanych książek,
obejrzanych dokumentów i usłyszanych
podcastów znajdzie źródło ujścia.

Weganizm.
Prawa zwierząt.
Dietetyka.
Neurobiologia.

Napiszę posta o mitach na temat białka.
roślinne vs. zwierzęce, bo wciąż budzi
niezrozumienie.

Albo o B12.

Lub o różnicach faz snu:
REM i NREM.

Napiszę o wegańskim żywieniu w diecie
sportowca, albo o gęstości odżywczej.

A więc usiadłam po miesiącach przerwy
i zaczęłam stukać w klawiaturę, słuchając
co mówi moje serce.

I wiesz co?

Nie było tam witamin, dietetyki, biologii
ani wielkich idei. Było proste życie.

Luźna eseistyka.
Spokojna, cicha wędrówka.
Oto, co wyszło z wielkich planów.

Spacer.

Słowo, które stało się myślą przewodnią.
Słowo, które zawiera w sobie
„powolność” i „bezcelowość”.

Spacer.
Wędrówka.
Włóczęga.

Jakże mi bliskie – a jeszcze bardziej
odkąd mam psa o wilczym sercu.

I choć wędrówka wiąże się z ruchem
to jednak łączy mi się z byciem blisko ziemi.
Z ukorzenieniem.

Minęły trzy lata odkąd tu mieszkamy.
Dolny Sopot, tuż przy lesie. I właśnie tu
po raz pierwszy pozwoliłam sobie
zapuścić korzenie.

Brzmi „statycznie”,
a jednak jesteśmy w ruchu –
wciąż dużo tu wiatru i
chłodnego północnego powietrza.

Wiatr popycha naprzód.
Mówi „w ruchu tkwi życie”.

Więc chodzimy po lesie.
Codziennie.
Dziewczyna i i jej pies.

W lesie jest głośno od ptasich treli,
ale jakże cicho od ludzkich historii.
Owszem, spotykamy psiarzy.
Codziennie tych samych.

Znamy swoje imiona i
imiona psów.

Czasem przystajemy, żeby
spojrzeć sobie w oczy, niekiedy wędrujemy razem
przez dwa kilometry dochodząc do rozstaju dróg.

Czasem mijamy się bez słów –
wystarczy zwykłe kiwnięcie głową.

Piotr.
Ukraińskie korzenie, mały terier Bruno.

Kacper.
Biała, kudłata Chmura,
która biała bywa tylko czasami.

Karolina i jej dwa adopciaki:
Krawat i Pirat, które Lunę szczypią w tyłek.

Tym jest dla mnie wędrówka – byciem w ruchomej
uważności na siebie i cały świat. Bez rankingów,
bez ścigania się czy zadyszki.

Aż dziw, że jakiś czas temu mogłam tylko biec.
Po co? Żeby uciec.

Przed niepokojem. Przed demonami.
Emocjami, których dużo.
Samotnością pośród ludzi.

Z tej potrzeby podkręcenia tempa
założyłam konto na Stravie
(aplikacja, która zlicza kilometry, spalone kalorie
i zestawia w rankingach z innymi uczestnikami tej samej
dyscypliny sportowej).

Kupiłam piękną kolarzówkę.
No i wpadłam.
Wielkie dopaminowe szaleństwo:

wyścigów,
porównań,
treningów,
celów…

które nijak miały się do tego,
co chciało ciało.

Naprawdę bardzo potrzebowałam
od siebie uciec.

Jednak w ostatnich tygodniach
zatrzymały mnie trzy rzeczy.

Pierwszą była żółta kartka od ciała.
Fizyczna niemoc. Po 170 km w szóstym tygodniu
reżimu ciało powiedziało „dość!”.

Padłam.
Mądre ciało nie poddało się
terrorowi ambitnego umysłu.
Nie tym razem. Wszystko ma swoje granice.

Drugim „stopem” było zdjęcie, udostępnione
na tablicy dawnej znajomej. Na zdjęciu była drewniana ławka.
A na niej napis namalowany zwykłym spreyem:

„Usiądź. Odpocznij.
Zastanów się po co żyjesz”.


Chwyciło mnie za serce
Zatrzymało. Zapłakałam.
Gdzie się podziała dziewczyna, która
przysiada na łące i kontempluje motyle?

I trzeci „stop” – jakże zielony i kwitnący
pełen wdzięcznych zapachów – Wiosna.

Rozkwit. Pąki. Ziemia.
Ptaki. Borsuki. Kwiaty jabłoni.
Wszystko pobudziło zmysły.

Pojawiła się tęsknota.

Wysiać.
Posadzić.
Coś urodzić.
Stworzyć.

Spojrzałam na zaniedbane
kwiaty w mieszkaniu.
Jakże mogłam zapomnieć?

Tak bardzo inwestowałam w uciekanie, że
pominęłam to, co naprawdę ważne i bliskie życiu.

A rośliny czekały.

Walczyły z suchą ziemią, niezłomne,
pełne wiary, że jeszcze do nich wrócę.

I te piękne drewniane skrzynki na balkonie.
W wielkiej chęci przyjęcia ziemi, nasion, sadzonek, korzeni.
Ziemia we mnie też czekała – ukorzeń się!
Chcesz być w ruchu? Ok. Po prostu wędruj!

Posłuchałam,
choć nie bez obaw.

Przyjaciółka, pies i ja ruszyłyśmy na piesze wędrówki –
takie, jakich miałam pełno jako
dziecko i młoda dziewczyna.

Kilkanaście kilometrów
z przysiadaniem na polanie
i starych pniakach.

Długie i krótkie przerwy robione od niechcenia,
aby zauważyć, usłyszeć, poczuć.
I jak Hobbit – zjeść drugie, trzecie i
czwarte śniadanie.

Wiedziałam, że przyjdzie nieuniknione.
Że jak zwolnię, to przyjdą emocje.
Smutek. I pustka. I samotność.

Czas w naturze okazał się być lustrem z jednoczesnym
powrotem do domu. Owszem. Spotkałam siebie.
Smutną. Zmęczoną. Powolną.
Samotną. Tak bardzo pragnącą gdzieś należeć.

Jednak paradoksalnie,
to przed czym uciekałam okazało się
prawdziwym lekarstwem.

Pomogło znaleźć miejsce w świecie pełnym fal,
cykliczności, rodzenia i umierania.
Było miejsce zarówno na zmęczenie
jak i na zwykłą radość.

Znów poczułam, że jestem naturą.
Zmianą.
Uczuciami.
Ruchem.

Bez intelektualnego rozkładania
na czynniki pierwsze typu „myślę więc jestem” –
ale z czystego, zmysłowego stania na mokrej ziemi
i doświadczania słońca na skórze.

Jestem.

Znów poczułam się
przynależna, pasująca, kompletna.

Z korzeniem głęboko zanurzonym w ziemi.
Z listkiem poruszanym przez wiatr zmian.
I konarem, które pragnie objęcia ptaków.

Wszyscy jesteśmy niekończącą się
wędrówką przez czas.

Gdzie tak pędzisz?

„Usiądź. Odpocznij.
I zastanów się, po co żyjesz”.

W intymnej bliskości obiektywu

Przeczytałam kiedyś, że w zdjęciu portretowym człowieka
wyraża się stosunek emocjonalny fotografa do tej osoby.
I pewnie analogicznie jest tak samo z obrazem czy rysunkiem.

Kiedy więc patrzę na ostatnie fotografie, które
zrobił mi ów człowiek widzę miłość, radość i szczęście.

Moje oczy błyszczą – jest w nich głębokie życie
i tak wiele warstw.

Uchwycił to, o czym zapomniałam.
Zobaczył mnie inaczej.
Zajrzał pod powierzchnię,
bo chciał szukać.

Powiedział: jesteś ważna.

Lubię kolekcjonować zdjęcia. Choć większość
trzymam w telefonie, to mam też wydruki
na fotograficznym, błyszczącym papierze.

Czasem do nich wracam.

Przypominają o chwilach i miejscach,
ale przede wszystkim o emocjonalnych stanach.
To jak przejście do Narnii przez
fotograficzne drzwi szafy.

Jedne zdjęcia mogłabym
ułożyć na kupce „radość i natchnienie”,

inne na stosiku „lęk i smutek”;
jeszcze inne są jak czysta kartka papieru
– „Nic nie czuję. Szukam siebie. Nie wiem kim jestem”.

Powracam do nich, aby wiedzieć kim się stałam –
gdzie byłam i co czułam. Oraz jak dawne
przeżycia wyrzeźbiły to, co teraz wysuwa się
na pierwszy plan i wpływa na wybory.

Powracam do nich też po to, aby życzliwie
spojrzeć wstecz – pogłaskać spojrzeniem
i powiedzieć dawnej sobie – „hej, będzie przecież dobrze”.

Tak jak w medytacji miłującej życzliwości.

Najpierw wyrażamy życzenia dla istoty,
która jest nam najbliższa, i do której
ciepłe uczucia przychodzą bezwysiłkowo.

Potem wracamy pamięcią do przeszłości.
Wyobrażam więc sobie dawną siebie –
małą dziewczynkę z potarganym włosem.

Mówię jej:

„Obyś była szczęśliwa.
Obyś była zdrowa.
Obyś była bezpieczna.
Oby żyło ci się z łatwością”.


I dopiero wtedy, kiedy poczuję, że tak jest,
że faktycznie życzę tej małej istotce,
wszystkiego co najlepsze, jestem w stanie
powiedzieć to samo dorosłej sobie.

Nie wiem dokładnie kiedy stałam się
tak okrutnie krytyczna, surowa,
krzycząca, pośpieszająca.

Pamiętam jednak,
kiedy jeszcze taka nie byłam.

Powracam do tamtych zdjęć i patrzę sobie w oczy.
Czułość. Wybaczenie. Sympatia. Ciekawość.

Tak, chyba kiedyś byłam dla siebie życzliwsza.
Byłam sobie starszą siostrą
zamiast być surowym krytykiem i
nauczycielem, który ocenia.

Skąd to we mnie?
Kiedy się wydarzyło?
I kiedy właściwie dorosłam?

Stało się nagle.

Mówią, że w zdjęciu portretowym człowieka
wyraża się stosunek emocjonalny fotografa do tejże osoby.
I tak samo z obrazem czy rysunkiem. Jak w filmie
Céline Sciamma „Portret kobiety w ogniu”.

Im bliżej siebie – portretowana i malarka –
tym więcej detali, życia i warstw na płótnie.

Patrzę na zdjęcia, które niegdyś robiłam.
Widzę, kiedy siebie lubiłam, a kiedy byłam obca.

Rysy łagodnieją, oko się śmieje. Oto nareszcie
Marianne zobaczyła Héloïse w intymnej
bliskości, i ta druga uznała wszystkie
przejawiające się emocje za ważne i potrzebne.

Dlatego lubię zdjęcia i
po to są mi potrzebne.

To jak dziennik bez słów, fotograficzny zapis
emocji zdjęty przy pomocy dłoni, obiektywu
i wzajemnej wymiany.

Swoisty katalog eterycznych uczuć
zatrzymany w nieruchomym kadrze.

Spokojni w niepokoju

Moja kuchnia często pełni rolę domowego biura.
Długi blat zamontowany przy oknie pozwala
obserwować dynamikę miejskiego zgiełku.

Oprócz spacerów z psem po lesie
to jedna z niewielu rzeczy,
która zatrzymuje, bo uwalnia z chaosu myśli.

A chaos myśli
budzi niepokój.

Jedna niepokojąca myśl pobudza kolejną,
a ta paruje się z trzecią i nagle wydają na
świat potomstwo, które pomnaża się
w trybie turbo, zapewne przez pączkowanie.

Oto kortyzol nareszcie może wykonać pracę.
Podnosi ciśnienie krwi, przyśpiesza bicie serca,
oddech staje się szybki i nierówny. Uciekaj! Walcz!
Teraz! Szybko! Prędko! Goni nas czas!

Kiedy tak patrzę w okno,
czuję się bezpieczna.

Próbuję rozsupłać czym jest niepokój.
Skąd się bierze? I czy da się go skutecznie rozbroić?
Bo przecież nie ma się czym martwić. Prawda?

Deadline, rachunki, awizo na poczcie,
kredyt, brak sieci, umowa za internet, hmmm,
kiedy się kończy? A może by tak nowe studia?
Podyplomówka? A może całkowicie nowa branża?

Kłuje mnie w boku. Jezu, kiedy ostatnio robiłam morfologię?
„Nature” podaje, o nowej mutacji SARS COV 2, szczepić się,
nie szczepić? Uspokój się. Oddychaj.

Wszystko będzie dobrze.
Wszystko będzie dobrze.

Ale co to znaczy? I co to właściwie jest „dobrze”?
Żyję w świecie, który karmi się niepokojem
i karmi lękiem całe narody.

Trudno mi znaleźć film lub serial na HBO,
w którym nie ma przemocy, krwi lub przerażenia.
Pozaczynałam dwadzieścia, z niektórymi
zakończyłam przygodę po kwadransie.

Czuję się zmęczona.
To ciekawe, bo niepokój jest energetyczny.

Odpala drugi silnik i okazuje się, że mogę więcej.
A jednak jestem zmęczona. Nieustannie.
Łapię się na tym w chwilach wzmożonej koncentracji
– ciało woła o sen. I czasem sobie pozwalam.

Wyciągam się na kanapie,
okrywam kocem, myśląc że przyszedł
czas na bodyscan – medytację horyzontalną.
Odpalam nagranie: „Poczuj lewą stopę…” i śpię.

15-20 minut regeneracji może zdziałać cuda,
A jednak wkrótce nadchodzi 21.00
i znów padam na pysk jak długa. 8-9 godzin snu
do wczesnego poranka.

To nie obowiązki i nie zadania męczą.
Ale stres. Niepokój. Ta dziwna, niespokojna
energia, która każe coś robić, działać, biec
przed siebie, lecz nie wiadomo dokąd.

Mówią: „Bądź w zadaniach. Bądź w procesie„.
A ja chciałabym czasem być w nierobieniu.
Nie potrafię. Bo gdy nie biegnę, to się boję.

Boję się tak bardzo, że płaczę.
I nie wiem czego. Może tego, że coś trzeba.

Zabawne. Kiedy wrzucam zdjęcia
na Instagrama czytam opis w mojej zakładce bio:
„Blogerka. Weganka. Miłośniczka zwierząt,
wsi i zdrowej kuchni. Żyję inaczej, bo wolniej”.

Wszystko się zgadza, oprócz ostatniego zdania.
Nie żyję wolno. Nie wiem od lat co to „slow life”.

Nie potrafię. Nie chcę. Bo gdy się zatrzymam to zasnę.
Mam obawę, że popadnę w odrętwienie, jak
bohaterzy „Senności” Wojtka Kuczoka.

Znam tylko przeciwległy biegun: biegnij. Natychmiast.
Rób, działaj, trzeba, życie ucieka przez palce.

Zapytasz, czy medytuję.

Staram się, choć wytrzymuję 15 minut.
To, co pomaga to ruch. Im więcej ruchu, tym mniej myśli,
ale przecież to męczy.

Czasem jedynym ratunkiem
przy deszczowej pogodzie
jest pamięciówka.

Otwieram jakąś trudną książkę i się uczę.
Spamiętuję trudne nazwy. Aminokwasy egzogenne.
Aminokwasy endogenne.

Układam je w szeregi.
Nowe, trudne słowa – po angielsku, po norwesku.
Już wiem co to „amino acid fatty”, jestem dumna.

Pisząc ten tekst
spoglądam w okno.

Lubię wtorki, środy, czwartki i piątki
bo życie tętni wielkomiejską energią.

Najtrudniejsze są niedziele.
Za oknem nikt nie chodzi.
Nie jedzie żaden samochód.

Spokój. Cisza. A ja wewnętrznie
wpadam w coraz większą panikę.

Patrzę na Lunę, jak śpi wyciągnięta na grzbiecie.
Chrapie. Oddycha głęboko, miarowo. Czasem w
tym głębokim relaksie puści jakiegoś bąka.

Wybiegana. Nakarmiona. Przytulona.
Niczego więcej nie trzeba. To jest
prawdziwy spokój i najwyższa forma mądrości.

Prostota.

Nie będę walczyć z aktualną „ja”.
Nomadem, pędziwiatrem, niespokojnym duchem.
Będę łapała oddechy w przerwach między
zakrętami.

Pewien maratończyk
powiedział kiedyś:

„zaprzyjaźnij się z bólem, a nigdy
już nie będziesz samotny”.


Zaprzyjaźnię się więc z niepokojem.
Już dawno przestał być gościem.
Zaczął nawet wnosić kartony.

Współcześni nomadzi. Zmianę mamy we krwi

Kiedy mama opowiada o mnie
koleżankom mówi:
„prowadzi koczowniczy tryb życia”.

Brzmi zabawnie,
bo jest mocno podkoloryzowane.
Słysząc to, zawsze się uśmiecham.

W moim odczuciu,
tryb życia jaki wiodę daleki jest od nomadyczności,
choć w perspektywie „typowego” Polaka,
może tak wyglądać.

Bo dużo tu zmiany.
Płynności.
Niestabilności.
Niepewności.
Powietrza.
Eteru.

Czyli tego, czego „typowy dorosły”
unika, bo się boi.

Zamuruj,
zabetonuj,
ustal,
podpisz,
zapewnij,
na zawsze.

A u mnie „tymczasowo”.

24 przeprowadzki.
10 różnych prac.
5 dłuższych związków.
Kilka niepoważnych.
Zainteresowania,
które zmieniają się ja pogoda.

Żywioł powietrza
porusza umysłem i mięśniami.
Domaga się intensywnego ruchu;
namiętnego tańca w rytmie przyśpieszonego pulsu.

Wstawaj,
działaj,
oddychaj,
uciekaj!

Czuję, że coraz więcej osób żyje
mając zmianę we krwi.

Bardzo możliwe, że kiedyś wszyscy będziemy
nomadami, a droga stanie się domem.

Nikt już nie będzie kupował na zaś.
Nie będzie kredytów hipotecznych
i aktów własności. Dobytek niesiony
na plecach złożony z kilku rzeczy,
wiedza i doświadczenie jako polisa.

Bo życie jest ruchem.
Klatka piersiowa wznosi się
i opada. Krew płynie, niezależnie
od spoczynku czy działania.

Gdybym miała pomyśleć
o słowach, które określają
życie współczesnych, byłyby to:

zmiana
tymczasowość
chwila.
Życie złożone z chwil.
Ulotność.

Bezruch zabija. Człowiek gnuśnieje
i staje się ciężki. I wtedy tak łatwo
jest opierać się życiu i zmianie.
Komfort jest słodki jak cukier.

Tuczy i zabija powoli niczym blady przeciwnik.
Świat staje się ciepły, ciasny i wygodny.
A przestrzeń dopuszcza tylko, to co
zna i czego się nie boi.

Kiedyś sądziłam, że nie lubię zmiany.
Bałam się wszystkiego, co nowe
i dynamiczne. Zawinąć się w koc.
Zastygnąć. Znieruchomieć.

Bo życie jest drapieżcą.

Wielką niewiadomą, której nie da
się ustalić i przewidzieć. A ja tak
bardzo potrzebuję KONTROLOWAĆ!

Bardzo możliwe, że jednak
podświadomie wyrażałam życzenia
o zmianę, której tak bardzo świadomie się bałam.

Wiedziałam, że przyjdzie.
Nie było innej opcji.
Życie ludzkie i świadomość
zawsze dożą do ruchu, zmiany
i dynamicznego rozwoju.

Aż przyszło.
Kryzys. Rozsypka.

Nastał czas kolejnej weryfikacji:

Co jest moje, co przybrane.
Ile mnie chce trwać w strukturach,
a ile żyć w wolności. Ile naturalnie
mam w sobie ruchu a ile to
potrzeby narzucone przez kulturę.

Pierwsza weryfikacja: miesiąc można przeżyć za grosze.
Nikt z nas nie potrzebuje do życia zbyt wiele.

Druga weryfikacja:
8h za biurkiem zabija i jest nieludzkie.

Trzecia weryfikacja:
opieranie się zmianie przynosi ból.

Czwarta weryfikacja:
życie i świadomość zawsze dążą do rozwoju.
Jest ci dobrze i bezpiecznie? Uważaj.
Za rogiem czai się niespodzianka.

„Into the wild”, „Dzika droga”,
„The way”, „Siedem lat w Tybecie”.
Moje ulubione filmy są kinem drogi.

Z niecierpliwością wyczekuję premiery kolejnego,
w którego tytule zawiera sią cała filozofia
potrzeby ruchu, dynamiki i zmiany – „Nomadland”.

Podczas oglądania trailera w pamięć zapadło mi
zdanie wypowiedziane przez główną bohaterkę ( Frances McDormand ), która podróżuje vanem przez Amerykę.

-Are you homeless?– pyta ją pewna młoda dziewczyna
-No. I ‚m houseless – odpowiada Fern.

Ile w tym naturalności, a ile ucieczki?
Ile ziemi jest w ruchu? Ile w nas ziemi?
Bo przecież potrzebujemy i tego.
Żeby nie odfrunąć lub nie stać się
bezforemnym eterem.

Ale czy „dom” musi mieć formę? I ściany? I sufit?
A może wystarczy akt własności trzymany
w szufladzie pojemnego serca?

Czy potrafiłabym tak jak Fern i tysiące innych
współczesnych nomadów żyć na czterech kółkach,
mając cały dobytek na plecach lub w bagażaniku?

Nie zdarzyło się, więc nie wiem.
Wszystko jest do weryfikacji.
Wierzę jednak, że będzie nas więcej.

Nomadów. Koczowników.
Włóczykijów. Strzelców.
Podróżników i włóczęgów.

Życie jest ruchem, więc bycie w drodze mamy we krwi.

Drogi TeleZajączku…

Wiem, że to nieodpowiednie.
Mam już 35 lat i nie powinnam korzystać
z Twoich usług.

Nikt o zdrowych zmysłach
(i na dodatek w XXI wieku)
nie zamieszcza anonsów towarzyskich
na Łączce Telezajączka w Telegazecie.

To dobre dla 12-latków i
ludzi zacofanych cyfrowo.

Jest przecież Facebook.
Jest przecież Instagram.
I Tinder pożalsieboże.

Nie. Nie jestem ułomna.
Znam social media i nie wstydzę
się swoich zdjęć. Tyle, że …

Nie mam ochoty na kolejne
lakoniczne wiadomości
w małym okienku, które
mrygają w oczy namiastką bliskości.

Może zgubiłam się w czasie,
Albo urodziłam w nieodpowiednim miejscu?
Ale chcę pisać listy. Na kolorowej papeterii.
Ze znaczkiem liźniętym od niechcenia.

Mam na imię Kamila. Mam 35 lat.
Kocham długie spacery z psem po lesie,
lubię czytać fantasy i chodzę wcześnie spać.

Aha. I jeszcze jedno.
Boję się ludzi i często uciekam.

Boję się spotkań twarzą w twarz.
Bo oceniam. Bo boję się oceny.
Bo zbyt dużo słów mnie przytłacza.

W grupie jest łatwiej. Odpowiedzialność
za podtrzymanie konwersacji rozkłada się
na wiele osób. Wtedy mierzę się
z rzeczami prostszymi.

Mokre ręce, szybkie bicie serca.
Układ nerwowy ostry jak brzytwa –
zawsze gotowy do ucieczki.

To naprawdę prostsze. Uwierz mi,
drogi Telezajączku.

Wiem, że jestem trudnym przypadkiem,
ale wierzę, że pomożesz mi znaleźć przyjaciół,
choć „przyjaciel” to wielkie słowo.

Czy ja potrafię być przyjacielem?
Czy potrafię być swoim przyjacielem?

Ciągle stoję z boku. Nie angażuję się, bo
przecież ktoś może odejść. W konsekwencji
odchodzą. Bo przecież nie zaangażowałam się.
Albo byłam zbyt emocjonalna, lękliwa i zmienna.

Mimo to wciąż wierzę, że da radę mnie polubić.
I zostać mimo wszystko. Wierzę, że i ja to potrafię.
Drogi Telezajączku ześlij mi ludzi. Takich jak ja.

Samotnych.
Zaniepokojonych.
Emocjonalnych.
Wrażliwych.
Zmiennych.
I tych co się boją.
Wycofanych.
I ekscytujących się książką,
filmem, ciastem i drobnostkami.

Odpiszę na każdy list. Opowiem swoją
historię i wysłucham Twojej. Nie zapytam
Cię, jak mija Ci dzień. Ale zapytam
jak się czujesz, w co wierzysz i za czym tęsknisz.

Myślę, że czasem z nieba spadają Anioły.

Mają obłocone, stare buty, niepozorną twarz
i uciekają wzrokiem. A jednak potrafią
ukoić pustkę w sercu. Przypadkowe
spotkania. Przypadkowe uśmiechy.

Nieznajomy z psem spotykany raz na tydzień,
który pyta: Jak się czujesz?

I znów wierzę, że nie jestem
samotną wyspą, lecz częścią
pięknego wyspiarskiego archipelagu.

Mam na imię Kamila.
Mam 35 lat i szukam przyjaciół.
Jestem trudnym przypadkiem, ale
wierzę, że można mnie polubić.

Piszę listy, bo to łatwiejsze.

Wiem, że jeśli polubisz mnie
w formie kreślonych na papierze słów, to
nie uciekniesz tak łatwo, gdy spotkasz moje napięcie.

Mam na imię Kamila.
I bardzo chcę Cię poznać.
Wierzę też, że mamy na to czas.

Bez-Senni

Otwieram oczy. Jest jeszcze ciemno.
Przez chwilę waham się, czy spojrzeć na zegarek.
Głęboki wdech. Wytężam wzrok.

4.50. A więc przespałam noc.
Taki dzień jest jak święto.

Bo bywa, że budzę się o 3.00 lub przed 4.00.
Wystarczy, że tylko raz otworzę oczy,
i to już – gadatliwy mózg zaciera ręce – „Do roboty!” –
Gadanie – lokomotywa gorących myśli.

Wstaję. Zaparzam kawy wg 5 przemian
lub mocnej herbaty i siadałam do pisania.

Tylko to potrafi mnie utrzymać w pionie po nieprzespanej nocy. Wyciągnięcie myśli z głowy i umieszczenie ich w
zewnętrznym świecie w postaci słów, wierszy i bajek –

– jedyna ulga, którą do życia powołują palce
energicznie poruszane falą rozkazów z mózgu.

Zazdroszczę tym, którzy śpią.
Zazdroszczę tym, którzy budzą się rano
i są wyspani. Moje życie to nieustanna senność –
jak w powieści Wojciecha Kuczoka.

Pomaga słuchanie buddyjskich wykładów.
Ajahn Brahm mówi, że wszystko to kwestia zmiany
perspektywy. Pomyśl o bezsenności w ten sposób –
– nie co ci odbiera, ale co daje. Zobacz szklankę
do połowy pełną zamiast szukać lekarstwa.

Nieprzespane noce i poranki dają mi czas.
Spacery są ciche i bezludne, podobnie jak
pisanie przy otwartym oknie, gdy nie zerwał się
jeszcze sznur samochodów pędzących do pracy.

Odpadają imprezy, spotkania po 19,
centra handlowe, długie podróże – ekscytacja nimi
doładowuje układ nerwowy, który włącza muzykę
na cały regulator.

Liczę oddechy.
Lawenda, melisa, męczennica
ashwaganda, shatavari, tryptofan,
melatonina. Znam je wszystkie.

Elektronika wyłączona z zasilania.
Wywietrzone mieszkanie, dużo ruchu,
zero kofeiny po 11 rano, laptop tylko do 18.

I wszystko zawodzi.

Kiedy jadę na wieś do rodzinnego domu
mam własny ekwipunek zadaniowy – kilka paczek
stoperów, opaskę na oczy, suszone pąki lawendy,
które wkładam pod poduszkę. A nuż się uda.

I czasem się udaje. Bo przecież organizm
musi się poddać – zaprzestać walki i zapaść
w głęboki sen. NREM – moje ulubione słowo
od lat. Od sześciu? Siedmiu? A może dziesięciu?
Pogubiłam się. To jawa, czy może sen?

Niekiedy szperając w biografiach znanych osób,
natrafiam na miły smaczek: że ktoś miał podobnie
i opisując własne noce, opisał również moje.

Kafka.
Lovecraft.
Plath.

Ileż rzeczy musiało powstać akurat wtedy,
gdy nie mogli spać.

4.50. rano – dziś będzie piękny dzień.
Można dzwonić, można mnie odwiedzać,
mogę wszystko, bo jestem trzeźwa.
Świat ma jasno wytyczone granice, które
nie mieszają się ze śnieniem na jawie.

Serce jakby spokojniejsze.
słyszę, że ma miarowy rytm.
Cisza w głowie. Albo inaczej –
– gadatliwość zawiera się w zdrowej normie.

4.50. To będzie dobry dzień.

Kim byłbyś bez… ? Krótka opowieść o prostym człowieku

Zawsze źle sypiam, gdy przyjeżdżam na wieś.
Czy to kwestia zbyt twardego materaca, czy może
demonów, które mieszkają pod drewnianą podłogą?
A może przodkowie nie dają o sobie zapomnieć?

Nasz stary, rodzinny dom, powstał zaraz po wojnie.
Przewinęły się przez niego dziesiątki, a może
setki osób. Ludzi rodzili się, umierali.
Przychodzili na chwilę, a potem szli dalej.

I teraz jestem w nim ja.

I wydaje mi się, że jestem „bardzo ważna”.
Ważne są moje uczucia, które przemijają jedno
za drugim. I ważne są moje myśli – zwłaszcza te
niepokojące, które nie dają dopić porannej kawy.

Ważna jest moja „życiowa misja”.
Po co tu jestem? Dlaczego akurat tu?
Dlaczego z tych rodziców? Jak długo będę?
Co po sobie pozostawię? Wszystko to „bardzo ważne rzeczy”.

A tymczasem jesteśmy na chwilę.
Człowiek, zwierzęta, wschody i zachody słońca.
Emocje, rozpacze, wielkie radości. Wszystko ulotne
i nieuchwytne jak pojedyncze oddechy.

Pamiętam okres, gdy miałam 19 lat.
Wyprowadziłam się wtedy z rodzinnego domu
do wielkiego świata o nazwie Gdynia.

3-pokojowe mieszkanie z grzybem na ścianie
dzieliłam z dziewczynami. Ta starsza,
jakże bardzo dorosła 23-letnia zapytała mnie, co jest
największym marzeniem mojego życia.

„Być zapamiętaną” – odparłam.

Ta myśl, będąca manifestacją głębokiej
potrzeby znaczenia czegoś więcej nigdy mnie nie opuściła.

Przyłapałam się na niej kilka miesięcy temu,
gdy postanowiłam, że przestanę pisać.

Ale dlaczego miałabym przestać?
Bo byłam zmęczona. Krytyką. Tym, że
kogoś uraziłam, że moje słowa wywołały burzę.
Że odbiór nie taki. Że „banał” i „brak polotu”.

No dobrze. Przyznam się tu do czegoś.
Porzucenie pisania nie było tak do końca
moją świadomą decyzją.

Przybrało raczej formę blokady.
Siadałam przy starym, drewnianym biurku,
otwierałam Worda i czułam strach.

I ten sam strach towarzyszył mi, gdy z półki ściągałam
bladoróżowy notes, a przecież nikt nigdy zawartości
nie oglądał bo nie miał dostępu.

„A jeśli znów kogoś skrzywdzę?”
„A jeśli znów kogoś urażę”?
„A jeśli znów poniesie się w świat
i ludzie będą różnie komentować?”.

Wiecie, jaką lekturę uważam za najgorszą na świecie?
(zaufajcie mi – te wtrącenie z dupy ma sens).

„Buszującego w zbożu”.

Boże, jak ja nienawidziłam Holdena!
Jego ponury monolog działał mi na nerwy
przez dziesięć lat. Ba! Nawet po dekadzie
jeszcze go słyszę. I te wkurzające zdanie bohatera,

że mówienie komuś POWODZENIA,
jest cholernie dołujące i depresyjne, bo
oznacza „nie chcę mieć z tobą nic wspólnego”.

Za każdym razem, gdy ktoś mi mówi
POWODZENIA, słyszę pieprzonego Holdena.
Kuźwa stary, miałeś rację. I tak.
Wciąż działasz mi na nerwy.

Ale do czego to ja właściwie zmierzałam…

Aha, już wiem. J.D. Sallinger po „Buszującym zbożu”
ukrył się w starej szopie, odmawiał udzielania wywiadów
i unikał tłumów. Do końca swych dni żył samotnie
medytując i ćwicząc jogę. Wszystko dlatego, że jakiś
psychofan po lekturze „Buszującego” popełnił samobójstwo.

Na miejscu Sallingera zrobiłabym to samo.
Uciekłabym do jaskini, żeby ludzie o mnie zapomnieli.
I pewnie medytowałabym przez dwanaście godzin na dobę,
żeby jakkolwiek oswoić się z poczuciem winy i zmyć z siebie wstyd.

I dlatego przestałam pisać.

Bo poczucie winy, że kogoś obraziłam,
uraziłam, wplotłam go w część historii,
że wywołałam w kimś niepokój było zbyt
przytłaczające.

Więc siedząc przy ukochanym biurku
i otwartym laptopie wpatrywałam się
przez godzinę w migający kursor na białym
arkuszu Worda. A słowa nie chciały płynąć.

Płynęły za to myśli.
Poczucie winy.
Wewnętrzny krytyk.
Osąd.
Pogarda.

I raz jeszcze pomyślałam.
„Po co tu jestem?”
„Żeby być zapamiętaną”.
„Jak chcesz być zapamiętaną?”

Właśnie. Jak?

Zdałam sobie sprawę, że
całe to moje pisanie, które
rozpoczęło się już wtedy, gdy
nauczyłam się trzymać długopis
w ręku, było własnie po to.

By nikt nie zapomniał.
Że jestem. Że byłam.
Że miałam coś „ważnego” do powiedzenia.

Przez ostatnie miesiące pozwoliłam
temu odejść. Pozwoliłam spełnić się temu,
czego tak bardzo się bałam – zapomnienia.

Ludzie zapomnieli.
Czytelnicy zapomnieli.
Lajkujący bloga, zapomnieli.

I ja sama przestałam siebie
określać przez pryzmat pisania.
Nie byłam blogerem. Nie byłam pisarzem.
Nie byłam człowiekiem piszącym.

Byłam zwykłym, szarym człowiekiem,
który niewiele znaczy i nie robi nic szczególnego.

Zdarzyło się.
I co?

Nic. Zupełnie nic.
Wiecie co? Chyba nie mamy
tak wielkiego znaczenia, jak o sobie sami myślimy.
I mówię to z uśmiechcem.

Bo to cholernie uwalniające uczucie.

Chodzić po lesie, wsłuchiwać się w ptaki,
celebrować posiłki i małe rytuały, uczyć się
kochać, medytować, tulić się, kłócić, bać,
zasypiać i budzić.

To jak narodziny.
Każdego dnia od nowa.

„Jakie masz plany?” – ktoś pyta.
Uczciwie odpowiadam, że żadnych.

A jeśli będę miała, to na chwilę, bo
plany, tak samo jak marzenia, pomysły
i emocje przypominają niesforne ptaki.

Są. A potem ich nie ma.

Po co tu jestem?
Jaką misję wypełniam?
Co będzie potem?

Nie wiem tego, ale wiem jedno.
Zgłodniałam. Zrobię owsiankę.

Fundamentalna niejednoznaczność bycia człowiekiem

Przyłapuję się ostatnio na tym, że wydaję więcej
pieniędzy. Tak jakbym chciała w jakiś sposób się
udoskonalić, coś dodać, poprawić, uszlachetnić.

Nowy plakat do mieszkania znanego projektanta,
nowe krzesło, narzuta, efekciarskie donice balkonowe,
które dobrze prezentują się z zewnątrz.

Nowe buty. I kolejne, bo przecena.
Książka o samorozwoju. Nowy kwiat.
Nowe dżinsy znanej marki, które w mig
zaplamiłam sokiem z buraków.

I z każdym „nowym” towarzyszy mi wciąż
te same uczucie – to na nic.

Nie dodasz sobie piękna,
nie odejmiesz tego, czego nie lubisz.

Z każdym „nowym” czuję się wciąż tak samo
– niedoskonała. Tak cholernie niedoskonała.
Jakby niedoskonałość wrosła między palce
niczym błona lub dodatkowy, zgrubiały naskórek.

Patrzę na mijanych ludzi, którzy wciąż to robią.
Lubią? Muszą? A może niepotrzebnie oceniam?

Otaczają się ładnymi przedmiotami,
na nogach Vansy, na klatce Adidas,
na głowie Big Star, w kieszeni Apple.

A ja od zawsze – w rzeczach drugiej kategorii,
z odzysku,second handów, odkupione meble
z rysami, garnek bez ucha i wyszczerbiony kubek.

Nagle dostałam okazję trochę zaszaleć,
bo mogłam, pierwszy raz od lat.

O dziwo, pustka wciąż pozostała pustką,
na drugie imię wciąż mam Smutek.
Radość z zakupów? Ani przez chwilę.
Wręcz przeciwnie, kontrast stał się silniejszy.
Nikomu to przecież nie pomogło, nikogo nie wsparło.

Nie jestem ani piękniejsza,
bo całe piękno mam w zielonych oczach;

Nie stałam się fajniejsza, bo fajna jestem z
powodu zabawnego rozproszenia – ot taka
mentalność ludzi o charakterze Wiatru.

Samotność.
Smutek.
Niedoskonałość.

Jeśli w tym momencie zastanawiasz się,
czy wszystko jest ze mną ok, to odpowiadam:
Oczywiście, że tak. Powyższe uczucia towarzyszą mi
od dzieciństwa. To chyba cecha wrażliwców
i tych którzy wciąż szukają odpowiedzi „po co”.

Po co jestem?
Po co żyjemy?
Po co świat?
Po co mi to?

Intensywnie doświadczam porażek,
odrzuceń, samotności i smutku.

Ale tak samo intensywnie kocham,
skaczę z radości i śmieję się wniebogłosy.
Właśnie tuż obok tych drugich emocji.
Ot wieczna przeplatanka.

Czasem jeszcze zdarza mi się dzwonić
do mojego byłego chłopaka, który zna te
przeplatane stany kobiety-wiatr jak nikt.

„Czy czujesz się jeszcze czasem najgorszym
człowiekiem na świecie?” -pytam przez telefon.

W odpowiedzi słyszę: „Czy zrobiłaś dziś dla kogoś
coś dobrego? Pomogłaś komuś? Byłaś pożyteczna?”.

I to jest to.
„Dziękuję”, odpowiadam
bo otrzymałam wszystko.

To chyba nasza odwieczna cecha
– wysoko wrażliwych, analitycznych typów.
Wątpimy w siebie, bo czujemy się inni.

Czasem patrzę w lustro
i zastanawiam się, czy aby przypadkiem nie jestem zła.
Trochę jak zbrodniarz, który po latach
wciąż czuje krew na dłoniach, której zmyć się nie da.

Czy to tylko moje?
Czy może jest to wpisane w naszą ludzką naturę?
Czy ta szklanka zawsze będzie pusta?

Spotkałam ostatnio fascynującą, młodą kobietę,
Nie ma jeszcze 20 lat, a całe jej ciało pokrywają
setki tatuaży. Wygląda pięknie, ale fascynacja
pokrywania skóry tatuażem, który zostanie do
końca życia, jest co najmniej zastanawiający.

„Niedługo robię kolejny”, powiedziała.
„Cieszysz się? Zdarza ci się jeszcze po takiej
ilości czuć fascynację? – zapytałam.

Jej odpowiedź mnie zdumiała
i momentalnie zmieniła perspektywę.

„Robię, bo muszę”.

Nie dodała nic więcej,
ale zrozumiałam.
Poczułam.

W tej jednej chwili mogłam
tylko spojrzeć na nią z bezgraniczną czułością
i objąć ją całym sercem i życzliwym współczuciem.

Wszyscy to znamy.
I wszyscy od niego uciekamy,
podczas gdy nie ma dokąd uciec.

Ból.

Świadomość niejednoznaczności
bycia człowiekiem. Świadomość
przemijalności. Bezzasadności.

Samotności danej nam z faktu urodzenia
się jako istota ludzka.

I piękno.

Może są od siebie nieoddzielne?
Jak tatuaż. Każda imponujących rozmiarów
sztuka na skórze wymaga poświęcenia
i wytrzymania bólu.

A im bardziej się rozluźniasz,
tym ból staje się zwykłym
doświadczeniem. Po prostu jest.

„Wszystko, co mam i z czego korzystam
Jest jak ulotna wizja ze snu.
Znika w krainie pamięci,
A znikając, nigdy więcej nie będzie widziana”.

Szantideva



Słowa kłamią. Kim jesteś bez nich?

Tolkien powiedział kiedyś, że „ten
kto nie zrozumie twojego milczenia,
nie zrozumie też twoich słów”.

Bardzo mi to bliskie.

Milczenie, czy słowa?
Co wybierasz na co dzień?
Co dla ciebie jest bardziej
naturalne i oczywiste?

Na przykład, gdy wchodzisz z kimś w konflikt.
Jaka jest twoja naturalna reakcja? Milczysz?
A może dążysz do słownej konfrontacji,
najlepiej już, natychmiast, od razu?

Dla mnie to temat żywy.
Szczególnie ostatnio, gdy większość
czasu spędzam w domu i nikt
nie oczekuje ode mnie żadnych słów.

Na kwarantannie i podczas
pracy zdalnej żyję głównie w ciszy.

Bardzo to lubię.
Lubię  ciszę.
Lubię milczeć.
Lubię nie silić się
na nazywanie zjawisk słowami.

Bo słowa są pochodną myśli.
A myśli są domeną umysłu.

Umysł natomiast pragnie wszystko
określić, nazwać, zaszufladkować i
rozwiązać, przykleić łatkę i zawłaszczyć.

Umysł permanentnie KŁAMIE.

A więc słowa także kłamią.
Bo umysł wykorzystuje je dla własnych celów.

Rzeczy nienazwane i relacje nie złapane w siatkę słów
są żywsze – bo wymykają się wszelkim strukturom.
Są wolne i nieograniczone. Po prostu są.

Zdarza się, że bliscy ludzie zarzucają mi, że
nie nazywam każdej emocji, że nie dążę do
wyjaśnień i konfrontacji. Że nie przegaduję trudności.

W pierwszym odruchu czuję wtedy złość.
Że nie rozumieją. Że nie potrafią wejść w moje buty
i spróbować poczuć, że mam inaczej.

Bo w sytuacji konfliktu
wycofuję się, by pobyć z tym w ciszy.

By zostać z tym, co zraniło. Wybaczyć.
Wyrażać w sercu najlepsze życzenia.
Ponownie odnaleźć w sobie sympatię,
na której osiadł kurz urazy.

Po chwili jednak zdałam sobie sprawę, że
oczekuję od ludzi żeby zrozumieli moją
perspektywę i odmienny sposób funkcjonowania
podczas, gdy ja sama tego nie robię.

Bo nie rozumiem,
że tak bardzo można
ufać potędze słów.

I gdybym to wypowiedziała, cała
zabawa zaczęłaby się od nowa.

Dwie ściany. Dwie granice.
„Ja uważam/ W moim świecie,
„Ja sądzę/ Twoja opinia”.

Znów, tysiąc słów, które wcale
nie dają zgody, lecz dzielą.

Słowa to wielka potęga.

Tak wielka, że mogą zranić.
Zniszczyć. Spalić na popiół.
Manipulujemy wyłącznie poprzez słowa.
A przy tym zmyślamy i gramy.

Oczywiście słowa mają też drugą stronę.

Właściwie wykorzystane mogą
przynieść pokój i ulgę. Mogą być
źródłem miłości i współdzielenia.

Granica między nimi jest bardzo cienka,
a wszystko rozchodzi się o intencję i
nabycie zdrowych umiejętności.

Umiejętności zatrzymania się.
Refleksji. Kontemplacji nad sobą,
a potem nad słowem, które chce opuścić gardło.

Refleksja nad słowem spowalnia
cały proces komunikacji.

To dobrze. Czuję, że  tego właśnie
potrzebujemy. Zwolnić, pracować mniej,
spacerować uważniej, ale przede
wszystkim słyszeć więcej.

Ale jak słyszeć więcej, gdy wciąż w tobie tyle słów?

Gdy w głowie masz słowa, gdy w ustach pieni się
od zdań i opinii nie masz przestrzeni na to, co
chce przyjść. Nie widzisz naprawdę. Nie słyszysz.

Nie doświadczasz drugiego człowieka.
Doświadczasz opinii w soczewkach intelektu.

Spotykam się często z opiniami, że
gdyby nie mowa, niczym nie różnilibyśmy
się od prostych zwierząt.

No tak. Jesteśmy Homo Sapiens.

Wybitne jednostki. Chodzimy na terapię,
przegadujemy problemy, sprzedajemy się
na rekrutacjach, walczymy słowami.

Ale jak na wielce wybitny gatunek,
nieźle namieszaliśmy.

Wywołaliśmy wojny. Zabijaliśmy się nawzajem.
Wytępiliśmy z Ziemi wiele zwierząt i roślin.
Brawo. Bądźmy dumni!

Słowa mnie męczą.
Cenię relacje, które nie potrzebują
zbyt wielu słów. Są proste. I ciche.

Relacje ze zwierzętami.
Relacje z drzewami.

I z tymi, którzy wolą po prostu
być, niż mówić. A gdy mówią, to
z potrzeby serca, nie umysłu.

Czy cisza cię krępuje?
Przyjrzyj się temu. I zobacz co
to mówi o tobie.

Co chcesz zagadać?
Co chcesz ukryć?
Czego się boisz?

Nie twierdzę, że nie używam słów.
Używam całe mnóstwo, choćby pisząc.

Czasem też rozmawiam z ludźmi.
Snuję opowieści. Marudzę. Skarżę się.
Chwalę. Dzielę się doświadczeniem.

A potem przyglądam się z zaciekawieniem,
jakie są skutki. Wiecie co? Bywają różne.

Latem miałam jechać na swoją
pierwszą Vipassanę, ale rzeczy się
pozmieniały. Kursy są odwołane.

Zamiast 10-dniowego „szlachetnego
milczenia” w ośrodku teraz mogę
praktykować w domu.

10 dni to dużo. A może by tak podjąć
jednodniowe wyzwanie? Dałbyś radę?

To jak wyprawa do siebie, do nigdy
nie odwiedzanej jaskini. Co tam jest?
Kim jesteś bez słów?

„Kto nie zrozumie twojego
milczenia, nie zrozumie też twoich słów”,
pisał autor „Władcy Pierścieni”.

Poszłabym o krok dalej i powiedziała:
jeśli ty sam nie zrozumiesz siebie w ciszy,
żadne nie słowa nie wyrażą tego, kim jesteś.