Nie pisałam od miesiąca.
To dla mnie nietypowe, bo
przecież piszę od zawsze, a wibracja
poruszająca placami jest częścią większego ruchu,
który wypełnia umysł i ciało.
Jedna z moich kręgowych sióstr
zapytała w końcu: „kiedy pojawi się wpis?
Brakuje mi ich”.
A ja chciałam z tym pobyć.
Z tym, co właśnie wydarza się na świecie.
Poobserwować to. Pobyć z tym. Poczuć.
Odsiać cudzy lęk, od własnego, by móc
w końcu zabrać głos. Mój głos.
„Koronawirus” – to obecnie najczęściej
używane słowo w mediach i w rozmowach.
Wszyscy w jakimś stopniu się boimy…
Przez pierwsze tygodnie byłam zła na prasę
i media internetowe, że posługują się narracją
szerzenia lęku, który zaczynał przeradzać się w panikę.
Z drugiej strony byłam też w kontakcie
z osobami, które żyją w sposób głęboko
duchowy i widzą szerszą perspektywę zjawiska.
Czułam wtedy, że ludzki lęk bierze się z braku
pogodzenia się ze śmiertelnością, z tym, że wszyscy jesteśmy
bardzo krusi, delikatni i śmiertelni. Że umieranie
następuje w każdej chwili, sekunda po sekundzie
na całym globie.
Policz do siedmiu.
1…
2…
3…
4…
5…
6…
7…
Właśnie ktoś gdzieś umarł. Zostawił
rodzinę, dom, dzieci, pieniądze i nadzieje.
Jednocześnie mi samej trudno było poddać się
lękowi, bo świadomość śmiertelności jest dla
mnie jak cień i chodzimy sobie za ramię
odkąd byłam dzieckiem.
Poza tym to, co mi osobiście dała obecna sytuacja
to możliwość pracy zdalnej, a przez to większą ilość
czasu dla siebie – bo nie muszę nigdzie dojeżdżać.
O dziwo – odjęła z mojego życia stres – z tego samego
powodu. Nie muszę przebywać w firmie pełnej ludzi,
gdzie odczuwam przymus udawania – bycia kimś na siłę,
kimś kto zawsze potrafi, wszystko może i jest praktyczny.
Teraz nie muszę udawać, ani się napinać.
Jestem sobą. Robię to, co mam do zrobienia
bez przywdziewania społecznych masek.
Zaczęłam (tym razem naprawdę)
żyć według filozofii „zero waste”,
żeby niepotrzebnie nie robić zakupów.
Mam więcej czasu na medytację i jogę.
Mam więcej czasu na takie zwykłe bycie.
To, co dla mnie zawsze było ważne i całkowicie
naturalne, stało się naturalne dla wszystkich.
Obserwuję to z ciekawością i z jakąś formą fascynacji.
Ale…

Odczuwam też głęboki smutek.
Ale też powiązanie ze wszystkimi ludźmi i z
Matką Ziemią. Gdy chodzę na spacery, to
z jeszcze większą tkliwością dotykam kory drzew.
I z jeszcze większą wdzięcznością spoglądam
na rzekę, która wciąż płynie własnym nurtem.
Wsłuchuję się w śpiew wiosennych ptaków,
które zdają się mówić: życie wciąż trwa.
Dotykam dłonią chłodnej ziemi, która tętni
potężnym żywiołem.
Napełnia mnie wtedy uczucie głębokiego spokoju
i świadomość, że jest dokładnie tak jak być powinno.
I że jest to „po coś” i z jakiejś konkretnej przyczyny.
Wyeksploatowaliśmy Ziemię do granic możliwości.
Przez ostatnie lata żyliśmy w iluzji oddzielenia od natury
i od siebie nawzajem. Uwierzyliśmy w mit odrębności
i indywidualizmu. „JA” i moje potrzeby. „JA” chcę. „JA” pragnę.
Wszyscy słyszeliśmy o tym, że początek epidemii
wziął swój początek w chińskiej prowincji Wuhan.
Nie wszyscy jednak wiedzą, że był tam wielki targ
dzikich zwierząt. Setek zwierząt zagrożonych
wyginięciem przeznaczonych na sprzedaż i na śmierć.
Przypadek?
Daje do myślenia…
Oto nadszedł czas na MY.
Nie mamy wyboru.
Teraz egoizm musi być zastąpiony kolektywizmem.
Co „MY” możemy zrobić dla siebie nawzajem?
Co „MY” możemy zrobić dla Matki Ziemi?
Jak może”MY” wykorzystać sytuację, dla dobra wszystkich?
Czuję, że właśnie w tym momencie
Ziemia woła o uwagę. Tak. Robiła to od zawsze.
Ale niewielu słuchało. Teraz pytam sama siebie –
a czy ja słuchałam? Czy zawsze byłam fair?
„Bądź ze sobą uczciwa, Kama”.
Ok, jestem wegetarianką od 13 lat.
Weganką od 5 (z roczną przerwą),
ubieram się głównie w lumpeksach.
Kupuję ekologiczne, wegańskie kosmetyki,
nie mam samochodu i wszędzie dojeżdżam
SKM lub rowerem z odzysku.
Ale czy to wystarczy?
Segregacja śmieci – kuleje.
Filozofia „zero waste” – idzie raz lepiej, raz gorzej.
Nie chodzę na manify ani na „zielone kręgi”, bo nuda.
Kupowałam to, czego nie potrzebowałam.
Wyrzucałam rzeczy nadające się do
powtórnego wykorzystania.
Nie wsłuchiwałam się w Naturę.
Widziałam to, co chciałam widzieć.
„Poradzisz sobie” – myślałam i wszelkie apele
prośby o podpisanie petycji i potrzebę strajków
zbywałam machaniem dłoni. „Jestem weganką.
Wystarczy już tego zaangażowania na jedną osobę”.
Nie. Nie wystarczy.
Nie mogę i nie chcę już negować tego, co się dzieje.
Nie chcę nie widzieć i nie słyszeć. Chcę wiedzieć.
Uczestniczyć w tym. Pozwolić własnej wrażliwości
i naturalnemu współczuciu działać w sposób praktyczny.
Teraz wracam do książek, które
kupowałam przez lata, ale zostawiałam je na potem.
„Szóste wymieranie. Historia nienaturalna”,
„Zjadanie zwierząt”, „Manifest zwierząt”.
Oglądam filmy, które pomijałam mówiąc,
że obejrzę kiedy indziej:
„Tomorrow”, „Human”, „Racing Extinction”.
Rodzina pyta: po co to robisz? Tylko się zasmucasz!
A ja czuję, że jeśli prawda jest smutna, to niech tak
będzie. Koniec z iluzjami, fałszem i udawaniem.

To jest czas dla idealistów.
Dla tych wszystkich zaangażowanych
w społeczności, w ekologię, w duchowość,
plemienność i uważne współczucie.
To też chwila, która pokazuje siłę naszej miłości.
Czy kochamy bardziej niż się boimy. Czy potrafimy
tak po ludzku być dla siebie dobrymi sąsiadami,
partnerami, członkami rodziny i wspólnoty.
Jak wiele jeszcze „JA”? Jak wiele myślenia
o sobie? Ile jeszcze „CHCĘ/POTRZEBUJĘ?”.
Bliska mi osoba pracuje w sklepie
i wciąż jest w stałym kontakcie z ludźmi.
Opowiadała mi sytuacjach, że klienci
krzyczeli na siebie nawzajem przy kasach
lub mówili:
„ja wiem gdzie można kupić lateksowe
rękawiczki, ale nie powiem!”
Zabawne? A może głęboko zasmucające?
Czuję, że to dopiero początek.
Czuję, że to nie skończy się za tygodnie.
Mam tylko nadzieję,
że da do myślenia wszystkim.
Że stanie się początkiem wielkiej
globalnej transformacji.
Jeszcze jakiś czas temu buntowałyśmy się
wraz z koleżanką przeciw tej całej idei kwarantannie.
Teraz zmieniłam zdanie. Czuję, że dla „MY” nie chcę
się wyłamywać. Teraz jest czas związków. Czas „MY”.
Owszem, mnóstwo tu fejk newsów, mnóstwo pomieszania
i sprzecznych informacji.
Mówi się, że teraz to koronawirus zabija ludzi,
podczas gdy dane statystyczne pokazują, że wciąż
każdego dnia tysiące ludzi umiera na choroby krążenia
i nowotwory.
Zakażeni wirusem, którzy przegrali walkę,
to ledwie ułamek procenta w stosunku do tych
wszystkich umierających na raka.
Mimo to nie wyłamuję się.
Nie w sposób w jaki na początek chciałam.
Owszem, opuszczam kwarantannę, gdy to niezbędne.
Na ogół jednak jej pilnuję. Bo chcę
w tym być – w kolektywnej odpowiedzialności.
Za siebie.
Za ludzi.
Za świat.
Za Matkę Ziemię.
Oby ta wyjątkowa lekcja
nie poszła nigdy na marne.
Być może to nasza ostatnia szansa.
Może być jednak, że nie ma już żadnej szansy.
Tak mówią twarde dane naukowe.
Mimo to, a może właśnie dlatego…
pozwólmy miłości i współczuciu wzrastać.
Choć przez tę krótką chwilę.