Wszyscy jesteśmy uzależnieni. Pytanie nie „od czego”, ale „po co”?

Całe życie otaczali mnie ludzie uzależnieni.
Na swojej drodze spotykałam narkomanów,
alkoholików, ludzi uzależnionych od seksu,
adrenaliny, marihuany czy telewizji. I zawsze
zastanawiało mnie – dlaczego?

Dlaczego przychodzą do mnie ludzie
uzależnieni od czynności lub substancji,
od których ja uzależniona nigdy nie byłam?

Każdy mój związek, to związek
z osobą uzależnioną. Każde moje zakochanie,
było fascynacją osobą w jakimś sensie uzależnioną.

Jednocześnie też zaskakująco dobrze
rozumiałam uzależnienia przyjaciół i potrzebę
dostarczania sobie czegoś, co ukoi ból,
stępi doznanie, albo po prostu da przyjemność.

W końcu sama robiłam to wiele sposobów.
Poprzez cukier, który sprawiał, że dopamina
skakała do niebotycznie wysokiego poziomu.

Ćwiczyłam fitness do utraty tchu, medytowałam,
oglądałam serial za serialem, czy po prostu
wpadałam w fascynację pięknymi ludźmi.

Tak naprawdę połowę życia spędziłam w
poczuciu „zakochania”, na wiecznym upojeniu
dopaminowym, który był energetyczną benzyną,
w silnikach szarej codzienności.

„Kończyłam” z jednym uzależnieniem,
by zapoznać się z kolejnym.

Wyrzucałam z szafki wszystkie słodycze,
ale zaczynałam ćwiczyć jogę kilka godzin każdego dnia.

Ból mięśni sprawiał, że kończyłam z jogą
i zaczynałam piec. Piekłam tyle, że nie miał
kto tego przejeść, więc zjadałam sama.

Czuję, że zaczęło mnie puszczać dopiero
jakiś czas temu, gdy nauczyłam się
przyzwalać na wszystkie trudne emocje.

Złość przestała złościć.
Smutek przestał być depresyjny,
lęk niepokojący, a ból osobisty.

Była po prostu złość.
Był po prostu smutek.
I lęk. I ból. Nie „mój” ból, lecz ból.

Dobrze było być wolnym.
Ale skłonności nie znikają tak łatwo.

Osoba uzależniona pozostanie nią już
na zawsze. Nawet jeśli będzie „czysta”.

Uzależnieni muszą być w stałym
kontakcie ze sobą. W innym wypadku grozi im
niebezpieczny nawrót i ciąg:

alkoholowy, cukrowy, narkotykowy,
imprezowy, serialowy… Bo przecież tak
łatwo przekroczyć tą cienką granicę przesady.

Niedawno pojawiła się we mnie fascynacja drugim
człowiekiem. Tak potężna, że odebrała
całą uważność. Wpadłam, bo po latach życia
w emocjonalnej trzeźwości zapomniałam już
jak przyjemne mogą być motyle w brzuchu.

Oto nagle, z całym impetem powróciłam do tego,
co tak dobrze kultywowałam przez całe życie.

Amok.

Wyjazd do pracy bez komputera.
Zapomnienie o przekręceniu zamka w drzwiach,
przejście na czerwonym świetle… I haj.
Muzyka w głowie, fantazje i wieczny haj.

Skowronki, motyle, wiosna, koktajl hormonów.
Ludzie naprawdę tak żyją? Wszystkie piosenki,
filmy i książki są właśnie o tym. O życiu na haju.

A takie życie bardzo daleko jest od rzeczywistości.
To jak zabawa w Alicję w Krainie Czarów, która
trafia do króliczej nory, i biegnie przed siebie,
nie wiedząc dokąd. Po prostu goni króliczka.

Tydzień na dopamince dał mi się nieźle
w znaki. Nie spałam, nie jadłam, a energii
miałam za trzy. Aż nadszedł dzień, kiedy
paliwo się skończyło, a ja upadłam z wysokiego konia.

Kojarzy mi się z to uczuciem, gdy narkotyk
przestaje działać, a człowiek uzależniony
zalicza ten charakterystyczny dół: kaca czy detoks.

Powrót do rzeczywistości może boleć.

Kiedyś wykładowca na podyplomówce zapytał
o książkę, która najlepiej nas określa. Bez wahania
podałam tytuł „Najgorszy człowiek na świecie” Małgosi Halber.

Wiesz o czym to książka?
O uzależnieniu.

Od alkoholu.
Od marihuany.
Od muffinek.
Od imprez.
Od jedzenia.
Od odchudzania.
Od cudzej oceny.
Od miłości.
Od aprobaty.
Od katastroficznych myśli.

Z resztą nieważne „od czego”.

Bo nigdy nie chodzi o czynność lub substancję.
Chodzi o to, dlaczego i po co. Jaki ból to ma ukoić?
Jakie pytania zadusić w zarodku? Przed czym pragniesz uciec?
A przede wszystkim- czego nie chcesz czuć?

Dobrze było zaliczyć ten dół pełen smutku,
oczyszczających łez, odrzucenia i opamiętania.
Bo znów poczułam się blisko zarówno siebie
jak i całego świata. Pełna tkliwości dla swojego serca,
pełna czułości dla wszystkich cierpiących ludzi.

Ostatnie tygodnie spędziłam na jakimś
autopilocie, w stanach psychotycznych –
przemieszczałam się z punktu A do punktu B
nawet nie wiedząc jak. Ludzie naprawdę tak żyją?

Czasem z ciekawości biorę w rękę
talię kart – żeby usłyszeć, co podświadomość
ma mi do powiedzenia, a czego jeszcze nie zobaczyłam.

Dziewiątka.
Pustelnik.
Eremita.
Mnich.

Przyjęłam wiadomość.

Najzwyklejsze, szare stany
bez porywów serc też potrafią być piękne,
bo prawdziwe. Myślę, że to w nich mieszka
najwięcej życia. Wystarczy tylko
uważnie się przypatrzeć.

Usłyszeć.
Zobaczyć.
Odkryć.
Nie uciekać.
Zostać.
Wytrzymać.

Dotknij mnie z czułością. O miłości i innych „przypadkach”

Zupełnie niedawno przeczytałam
gdzieś piękne zdanie o miłości.

I choć nie pamiętam, kto jest autorem,
poruszyło mnie do głębi.

Brzmiało mniej więcej tak:

Jeśli odejdzie od ciebie osoba,
którą kochasz, nie oznacza to, że
opuszcza cię również miłość.

Nikt nie może zabrać ci
miłości, czy zdolności do jej odczuwania.

Innymi słowy: odchodzi człowiek,
ale nie odchodzi  miłość.

Jeśli jesteś pełen miłości, to jak drugi
człowiek może ci ją odebrać? Nie może.
Odszedł człowiek. Przyjdzie następny.
Bo taka jest natura energii, a MIŁOŚĆ
to najintensywniejsza z wibracji.

Ale żebyśmy mieli jasność – to jest o prawdziwej
MIŁOŚCI, a nie pożądaniu, chceniu, czy
potrzebowaniu.

To jest o MIŁOŚCI, która daje,
bo taka jest jej natura. 

MIŁOŚCI, która nie potrzebuje żadnych
warunków, aby zaistnieć. Po prostu jest.

Ostatnio, to właśnie ona jest na mojej
emocjonalnej tapecie. Czuję się zakochana.

Przez tydzień w jednej osobie.
Potem w kolejnej. A potem spotykam
trzecią i znów chcę jej podarować świat.

Zakochanie i czułość są we mnie,
niezależnie od tego, kto się pojawia.

Pewnie, gdyby w którejś z nich była chęć
i słowo TAK, to wytworzyłaby się piękna
historia, o której mogłabym opowiadać
po latach przy wielkim ognisku.

Ale w każdej z tych osób jest NIE.
I każda z nich jest zajęta. Nie szkodzi.
Ufam, że jest tak, jak ma być. Wciąż kocham.

Odchodzą osoby, które nie mają przestrzeni,
ale zostaje MIŁOŚĆ. Zachwyt. Radość z tego, że
są szczęśliwe. Życzenia, by żyło im się z lekkością.

To cudowne uczucie. 

Jestem w motylach.
Jestem w skowronkach.
I idę dalej z tym w świat.

Czułość.
Tkliwość.
Uważność.

Kocham mojego psa.
I kocham mojego sąsiada.
Kocham panią z warzywniaka
i chłopaka, który codziennie biega po lesie.

Kocham brzozę, co ma pożółkły pień
i mech, który porasta jej korzenie.

Jestem pełna. 

Niczego nie zatrzymuję.
Niczego nie potrzebuję.
Nie chcę zawłaszczać.

Być może w odpowiedniej chwili,
– pewnie w najlepszej z możliwych –
pojawi się właściwa osoba.

Wolna. Taka, która nie potrzebuje
zawłaszczać.Obiecywać czy mieć  obiecane.

Ale może też być zupełnie inaczej.
Być może pojawi się po prostu ktoś,
kto będzie chciał poczuć ciepło.

Kto będzie chciał być wysłuchany.
Dostrzeżony. Przytulony. Albo głodny.
Czuję, że MIŁOŚĆ ma wiele twarzy.

Popkultura ujęła jej wartości i
spłaszczyła do poziomu zazdrości,
zdrad, chcenia i posiadania na własność.

Tak jakby była rzeczą.

Tak jakby nieodłącznie musiały
towarzyszyć jej: zazdrość, pożądanie
i ciasnota, która potrzebuje formalności.

Dlatego nie obchodzę Walentynek.
I dlatego nie obchodziłam ich nawet wtedy,
gdy z kimś byłam. Bo MIŁOŚĆ to nie
różowe serduszka, koronkowa bielizna,
kwiaty i uczta przy świecach.

Bliżej temu do jarmarku niż do UCZUCIA.

Brene Brown napisała w jednej ze swoich
książek, że trudno jest nienawidzić ludzi z bliska.
Dlatego, ilekroć nadarza się okazja, staram się zbliżyć.

Bo z natury nie jestem człowiekiem kochającym.
Nienawiść i brak życzliwości były mi bliższe.

Dlatego wiem, że pracą na obecne
życie jest zbliżać się.

Podchodzić z otwartą dłonią,
będąc nagą i całkowicie bezbronną.

Z zaufaniem.
Z miłością.
Bez lęku.
Z ofiarowaniem, a nie chceniem.

Co ciekawe, wszystko to wiąże się z życzliwością
w stosunku do siebie. A więc z uważnością.
Przebaczeniem sobie. Akceptacją. Ulgą.

Wraz z nimi przyszło zobaczenie drugiego człowieka.
Tkliwość na jego emocje. Wrażliwość na to, kim jest
i co mogę mu dać.

Otwarte serce.

Pamiętam, że latem pojawił się na chwilę
ktoś w moim życiu, ale drzwi były zamknięte
i w oknach stały kraty.

Przeszło mi wtedy przez myśl, że tak już pewnie
zostanie, że nie pokocham nigdy.

Że pewnie nie mam zdolności do odczucia
nadmiaru, a cały życiowy zapas
wykorzystałam  lata temu.

Wytworzyło się wtedy wiele
pomieszania i cierpienia.

Dziś widzę, że nie chodziło o tą
konkretną osobę. Bo przyszłaby inna,
a moje serce wciąż byłoby zamknięte.

Nie było we mnie MIŁOŚCI.

W końcu zdałam sobie sprawę,
że to ja miałam ten metaforyczny klucz.

Odpuszczenie sobie.
Życzliwość.
Czułość kierowaną wprost do serca.
To one ukoiły lęk przed drugim człowiekiem.

Popłynęło.

Fantastycznie jest znów poczuć
ten słodko-cierpki smak CZUŁOŚCI,
która jest niezależenie od człowieka.

Nikt nie odbierze mi TKLIWOŚCI.
Nikt nie odbierze mi MIŁOŚCI.

Bo kocha się za nic.
Nie ma jedynego właściwego powodu,
by kochać. Po prostu się kocha.

„Miłość jest pierwszym z powodów,
dla których Wszechświat istnieje.
Po co troszczyć się o pozostałe?”.

Krzysztof Pieczyński


Photo by Italo Melo from Pexels

Przestań siebie oceniać. Oto droga prawdziwego bohatera

Życie to ciągła zmiana.
Kurczenie się i rozszerzanie.
Wdech i wydech.
Umieranie i rozkwit.

Kiedy wybieram się do
kina na jakiś film, zawsze
jestem zaskoczona, że w tak
różny sposób można pojmować życie.

DROGA BOHATERA

Zarówno w filmach, serialach,
jak i książkach, życie bohatera to krzywa
z licznymi zakrętami, która ostatecznie prowadzi
do jakiegoś finałowego końca.

A tymczasem mam głębokie przekonanie,
że życie to okrąg. Albo inaczej – spirala,
która zatacza kilkukrotnie te same koła.

Mam poczucie, że w prawdziwym życiu
nie ma happy endów, bo przecież istnieje
tylko jeden koniec, który czeka wszystkich.

Cała reszta, jakkolwiek „happy” czy „unhappy”
z pewnością końcem nie jestem. Ciąg dalszy nastąpi.

A mimo to uwielbiamy karmić się historiami,
jak z motywu „Drogi Bohatera” Josepha Campbella.

Bohater jest nieszczęśliwy.
Bohater podejmuje wyzwanie.
Bohater wyrusza w długą drogę do siebie.

W końcu po długiej tułaczce spotyka mentora.
Uczy się i przechodzi swoistą transformację.

A potem odbywa się życiowy sprawdzian,
który bohater zawala. Oto sromotna porażka.
Upadek, klęska, przegrana. Ale jednak życie trwa dalej.

Po kilku oddechach bohater wraca na dobrą drogę,
ale już bez mentora. Teraz sam sobie jest mistrzem.

Silniejszy i pełen nadziei wygrywa
cokolwiek to jest (walka z potworem,
odnalezienie skarbu, rozkochanie kobiety,
pokonanie wroga…). W końcu bohater
powraca w rodzinne strony w glorii chwały.

Od tej pory żył długo i szczęśliwie,
a jego dni wypełnione były
słodkim miodem  i  miłością.

Zauważ, że 90% wszystkich filmów
i 99%  animacji dla dzieci
posiada właśnie taką konstrukcję

PW
Kadr z filmu „Peaceful Warrior”

Lubimy myśleć o życiu w podobny
sposób. Stwarzamy sobie w głowie
epickie opowieści na swój własny temat:

„I wtedy zaszła we mnie przemiana”.

„Moje życie uległo zmianie w
tamtym kluczowym momencie”

„Po kryzysie stałem się innym człowiekiem”.

A tu niespodzianka.
Życie takie nie jest.

Jest zdecydowanie mniej epickie
i bardziej przypomina film „Dzień Świra”
niż „Władcę Pierścieni”.

Owszem zmiany zachodzą.

Ale są mniej dramatyczne, nie tak teatralne,
głośne, kolorowe czy oczywiste.

Największe zmiany zadziewają się w ciszy.
A nam osobiście bardzo  trudno je dostrzec.

To, co z pewnością szkodzi, to
nieustanne poddawanie
naszego rozwoju ocenie.

Zamiast pozwolić rzeczom się wydarzać,
oceniamy, albo co gorsza
porównujemy się z innymi.

„Za wolno”.
„Nie tak miało być”.
„Oni już tam, a ja
wciąż tu stoję”.

ZMIANY A STATUS QUO

Zmiany zadziewają się w ciszy.
Nie są ani huczne, ani epickie
ani pełne fajerwerków.

Są ledwie zauważalną reakcją
na pewne sytuacje.

Coś, co kiedyś wyprowadzało nas z równowagi,
teraz jest zwykłą sytuacją, której
przyglądamy się z boku – ze spokojem.

Zmiana i rozwój są wytworzeniem w sobie
nowego nawyku – sposobu funkcjonowania,
który wspomaga a nie niszczy.

Transformacja jest inną reakcją, albo jej brakiem.
Jest pełną odpowiedzialnością.
Akceptacją i głębokim zrozumieniem.

I choć wszyscy pragniemy wielkich,
przełomowych zmian, to z drugiej strony,
boimy się. Lubimy przecież tkwić w
bezpiecznym status quo.

Więc to, że zmiany wydarzają się
bardzo powoli i niezauważalnie
jest czymś dobrym. Budującym. Bezpiecznym.

Zamiast rzucić nas o ścianę,
Wszechświat podchodzi do nas z miłością.

Dostajesz na raz tyle, ile udźwigniesz, ale
żeby się nie przewrócić.

Nie mniej. Nie więcej.

Zdarza mi się często podchodzić
do swojego rozwoju w sposób
subiektywny, surowy i krytyczny.

Na drodze spotykam osoby,
które opowiadają o swoich procesach.
W ich opowieściach słyszę „wielkie zmiany”.

Myślę wtedy: dlaczego u mnie nic
się nie zadziewa? Czemu wciąż tkwię w miejscu?

Potem jednak przychodzi refleksja.

„Sprawdź gdzie byłaś pięć lat temu.
Pamiętasz? I co, czy faktycznie
nic się nie zmieniło?”.

Wiesz co mi w tym pomaga?
Moje dzienniki. Prowadzę je od siedmiu lat.
Kiedy nachodzi mnie wątpliwość, wystarczy, że
wezmę z półki ten pierwszy – 2013 rok.

28 maja 2013, Gdańsk, godz. 7.45 – Życie mnie boli. Czemu nie
mam przyjaciół? Tak bardzo potrzebuję się komuś
wygadać (…), Mam dość roboty w call center (…)
Właścicielka mieszkania znów podwyższyła czynsz,
jestem załamana. To już drugi raz w tym roku…”

Serio? Nic się nie wydarzyło?
No skoro nie, to może zechcesz wrócić do 2013?
Nie chcesz? Ok, czyli przyznajesz, że
W TWOIM ŻYCIU ZASZŁY SPORE ZMIANY…?

PW1
Kadr z filmu „Peaceful Warrior”

Teraz robię jeszcze jedną dodatkową rzecz.
Oprócz dzienników prowadzę kalendarz.

Mam taki różowy, duży terminarz z dużą
ilością pustych stron na osobiste notatki.

Przy każdym dniu zapisuję jak się czuję,
co było problemem, a co było odkryciem.
W jednym zdaniu opisuję również co w
danym dniu robiłam. Po kilku miesiącach
wytwarza się pewien oczywisty algorytm.

Tam, gdzie pojawia się gniew/rozpacz/zniechęcenia
są też pewne konkretne mechanizmy działania
i nawyki, które do tych uczuć doprowadziły.

I na odwrót.

Tam gdzie jest spokój/zadowolenie/współczucie
są również pewne działania, które przyniosły
szybkie, emocjonalne sprzężenie zwrotne.

To niesamowite.

Dzięki takiemu kalendarzowi
uczuć, można bardzo szybko wyłapać, co szkodzi
nam i innym, a co nas buduje i czyni z nas kochających.

Wtedy wystarczy po prostu kontynuować te działania,
które przynoszą jak największy pożytek w jak najdłuższej
perspektywie czasu i obejmują jak największą liczbę istot.

PODSUMOWANIE

Prawie każda większa zmiana zadziewa
się spiralnie. Idziemy po spirali, zataczając
koła, i niekiedy dziwimy się, że po raz kolejny
widzimy te same drzewa i strumyki.

Bardzo łatwo wtedy wpaść w pułapkę
myślenia: Już tu byłem. A więc błądzę bez celu. 

A tymczasem jesteś wyżej. Patrzysz na las
z innej perspektywy. Rok temu widziałeś pnie,
dziś widzisz korony drzew, a za kilka lat
zobaczysz wierzchołki – taka perspektywa
z lotu ptaka.

Cokolwiek więc masz więc do zrobienia,
zrób to. Nie kombinuj, nie porównuj,
nie oceniaj.

Prawdziwa zamiana
zadziewa się w ciszy.

„Bądź zmianą, którą chcesz ujrzeć w świecie”
Mahatma Gandhi

 

 

Nie podoba Ci się to, gdzie jesteś? Sprawdź, gdzie kierujesz uwagę

Pewnego dnia uczeń poprosił nauczyciela zen,
żeby napisał dla niego kaligraficznym pędzlem
„coś o wielkiej mądrości”.

Mistrz bez wahania sięgnął po pędzel i napisał:

UWAGA.

„To wszystko?” – zapytał zbity z tropu uczeń.

Mistrz bez słowa podniósł raz jeszcze pędzel
i napisał: UWAGA, UWAGA.

Student uznał, że nie jest to zbyt głębokie.
Zirytował się trochę i poskarżył mistrzowi,
że nie ma w tym zbytniej mądrości.

Mistrz raz jeszcze odpowiedział milczeniem
i napisał: UWAGA, UWAGA, UWAGA.

Sfrustrowany uczeń zażądał wyjaśnienia,
„Co ma znaczyć to słowo UWAGA?

Na co mistrz odpowiedział:
„UWAGA znaczy UWAGA”.


GDZIE TERAZ JESTEŚ?

Czy zdajesz sobie sprawę z tego, gdzie
podąża Twoja uwaga? Gdzie jesteś, idąc
na spacer? Czy aby na pewno na spacerze?

Co robisz, gdy koleżanka zwierza ci się
z emocjonalnym rozterek? Wiem, że
siedzisz naprzeciw i wiem, że na nią patrzysz.
Ale tak naprawdę, gdzie jesteś? Co robisz?

Zaczęłam zadawać sobie te pytania,
gdy spacerowałam po lesie, bo przez kilka
dni pod rząd minęłam swoje ulubione drzewo,
bez zatrzymania się i zwrócenia na niego uwagi.

Dopiero kilka metrów dalej zdałam sobie
sprawę że nie przywitałam się z moją brzózką.
Byłam tak zaaferowana wewnętrzną narracją,
że cały spacer odbywał się na autopilocie.

Kilka dni później jeszcze boleśniej uświadomiłam
sobie, że jestem nieuważna. Na gołe nogi
wylałam kubek wrzątku, nie wspominając
o innych drobnych rzeczach, które po sobie nastąpiły:

zgubione klucze,
kolejny stłuczony talerz,
przegapiona wizyta u okulisty.

„Gdzie jest twoja uwaga Kama?!”

ŻYCIE Z CHÓREM GRECKIM

Nie sądzisz, że to niezwykłe?
Dostaliśmy na chwilę życie. A wraz z nim
ciało, oddech i pięć sprawnych zmysłów.

A mimo to korzystamy z nich tak, jakby
były nam dane na zawsze. Przeżywamy dni i noce
nie żyjąc naprawdę, lecz wciąż wspominając
przeszłość lub tworząc plany na przyszłość.

Czy możesz przyznać uczciwie,
że jesteś świadomy?

„Jasne!” – odpowiesz.

„Jem świadomie,
dbam świadomie o ciało, jestem świadomy
własnych uczuć i emocji, dbam o świadome relacje..”

Wobec tego, wsłuchaj się.

Usiądź na chwilę w całkowitej ciszy i skupieniu.
I słuchaj. Co słyszysz?

Narratora?
Chór grecki?
Komentarze?
Analizy?
Pomysły?

„Gdybym tylko mógł/mogła.
Jutro zjem na obiad brokuły. Muszę zrobić
badania. Coś mnie kłuje w boku. Ciekawe, czy
mnie lubi. Ależ ona podle się zachowała.
Jestem zmęczona. Boję się.

To nie ma końca.

Więc, zapytam raz jeszcze.
Gdzie jesteś? Czy robisz faktycznie to,
co jest do zrobienia? Gdzie jest Twój oddech?
Gdzie są Twoje myśli. Gdzie jest Twoja UWAGA?

Richard Davidson i Matthieu Ricard, photo: samharris.org
Richard Davidson i Matthieu Ricard, photo: samharris.org

MAŁPI UMYSŁ

Neurobiolodzy nazywają tego zapracowanego
narratora „małpim umysłem”.

A więc umysłem niewyćwiczonym, niepotrafiącym
skupiać uwagi na jednej czynności tu i teraz.

Niewyćwiczony robi z nami co chce. A wszystko
ma początek już we wczesnym dzieciństwie.

Uczymy się matematyki i obsługi komputera
ale nikt nie mówi o prawdziwej uważności
opartej na współczuciu w stosunku
do siebie i do innych.

Zamiast tego karmi się nas złudzeniami i ucieczką
od rzeczywistości.

W animacje,
gry wideo
książki
czy filmy.

Dwóch badaczy: neurobiolog Richard Davidson,
oraz psycholog David Goleman udowodnili,
że dopóki nie zmienimy nawyków u podstaw,
dopóty żaden prawdziwy rozwój nie będzie możliwy.

Ich naukowe dzieło „Trwała przemiana”
książka poparta wynikami badań prowadzonymi
od połowy lat 70. przekonuje, że poprzez medytację
możemy zmieniać nasz mózg.

Wszystko dzięki jego neuroplastyczności.

NAUKOWE FAKTY

(Neuroplastyczność to zmiany zachodzące w
strukturze mózgu. Powstają na skutek
regularnych, codziennie powtarzanych ćwiczeń).

„Spędzamy długie godziny wchłaniając treści z ekranów
naszych cyfrowych urządzeń , albo wykonując wiele innych 
stosunkowo bezmyślnych czynności…. „

„Przez cały ten czas nasze neurony w odpowiednich
obszarach mózgu karnie się wzmacniają lub osłabiają.
Taka przypadkowa dieta umysłowa najprawdopodobniej
prowadzi do przypadkowych muskułów w umyśle”.

Zastosowana metafora nie jest tu przypadkowa.
XXI wiek to era kultu pięknych i zdrowych ciał.

W ciągu całego życia poświęcamy lata inwestując
czas i pieniądze w siłownię, jogging czy inne formy
aktywności, zapominając o tym, że nasz umysł
również potrzebuje zdrowej „diety” w postaci
ciszy, medytacji i uważnej przytomności.

Richard Davidson i Daniel Goleman
Richard Davidson i Daniel Goleman. Photo: Youtube

BADANIE W DOMOWYCH PIELESZACH

Medytacja nie jest mi obca.
Pierwsze kroki na ścieżce medytacji
stawałam już kilkanaście lat temu.

Ale dopiero po lekturze
„Trwałej przemiany” postanowiłam podejść
do niej w naukowy sposób – skupić się na MBSR
przez pełen miesiąc, że by zobaczyć (czy będą) efekty.

(MBSR – Mindfulness Based Stress Reduction –
praktyka uważności stworzona przez Jona Kabat-Zinna
i jednocześnie najbardziej przebadana metoda rozwijania
przytomności umysłu z dowodami naukowymi
popierającymi jej skuteczność).

Chciałam sprawdzić co się zmieni.

Pamiętam  jakie były moje
zachowania przed miesiącem
nieprzerwanej praktyki uważności
(2x dziennie po 30 minut).

Zobaczę więc, jak będę
reagować po miesiącu.

Goleman i Jenkins twierdzą, że choć trwała przemiana
zachodzi po tysiącach godzin spędzonych na medytacji,
to już 30 godzin zauważalnie zmienia mózg.

Dowód?

Badacze przeskanowali mózgi
osób niewyćwiczonych w praktyce – przed kursem
który obejmował 30 godzin praktyki  – i po niej.

To, co zauważyli dzięki fMRI było niezwykłe.

Ciało migdałowate, które zapala się zwykle na czerwono
w sytuacji zagrożeń, po praktyce było mniej podatne na stres
(mniej czerwieni w badanym obszarze mózgu).

Innymi słowy – brak dramatów w obliczu sytuacji,
które na co dzień wyzwalają w nas lęk.

Richard Davidson, Daniel Goleman i Jon Kabat-Zinn. Photo:tricycle.org
Richard Davidson, Daniel Goleman i Jon Kabat-Zinn. Photo: tricycle.org

SUBIEKTYWNE WNIOSKI

Niedługo minie miesiąc od czasu mojego postanowienia.
I wiecie co zauważyłam? Że tracę zainteresowanie
tym, co uważa się za ważne i niezbędne w XXI wieku.

Przestałam wchodzić na Facebooka.
Bo rozpraszał.
Bo za dużo,
za kolorowo,
zbyt wiele informacji.

Przestałam uprawiać tzw. „multitasking”.
Powiem nawet więcej-  żaden multitasking nie istnieje.
Nie jest możliwe uprawianie kilku czynności naraz
bez utraty prawdziwej uważności na wykonywanym zadaniu.

Rzadziej oglądam filmy, bo szkoda
mi czasu na cudze historie.

Stałam się też gorszym blogerem i
mniej  przebojowym pracownikiem.

Bo nie mam ochoty tak bardzo
pompować swojego ego.
Bo odpadły ze mnie ambicje.

Nie wrzucam już codziennie postów na tablicę,
przestałam publikować emocjonalne treści,
które i tak zdezaktualizują się pojutrze.

A mimo to (a może właśnie dlatego?)
czuję się znacznie lepiej. Opuściłam
rollercoaster i zeszłam na ziemię.

Jest mi spokojniej. Mam mniej planów.

Nie skupiam się tak bardzo na tym, co było.
A gdy przychodzi smutek czy lęk to prostu mówię:
Hej, jak się dziś masz?

Być może te wszystkie rzeczy, o których
piszę to efekt placebo albo zwykłe, subiektywne
odczucia nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.

I tak zamierzam robić to dalej.

Pewnie stracę w ten sposób jakiś wypracowany
przez siebie status blogera/dziennikarza.

Nie będę tak często widoczna w sieci
i narażę się na zapomnienie.

W zasadzie to już zaczęło się dziać.

Przez ostatnie tygodnie mój fanpage
„odlubiło” kilkadziesiąt osób – bo na blogu była cisza.
Jestem gotowa ponieść tego konsekwencje.

Być może to jest właśnie ten moment, by zadać sobie
pytanie: co jest naprawdę w życiu ważne?

Gdzie chcesz, aby podążyła Twoja uwaga?

 

 

 

2019? To był rok Siostrzeństwa!

Nie jestem typem osoby, która hucznie
żegna stary rok. Wręcz przeciwnie.

Zostaję w domu w piżamie i
bez makijażu, w zupełnej ciszy.

Kontempluję nad tym, co odeszło i kim
się stałam. Jestem bliżej śmierci
i o rok bogatsza w doświadczenia.

Rok 2019 był bardzo mocnym czasem.
Tak jakby nagle zintensyfikowały się
wszystkie doświadczenia, którym
od lat mówiłam: „nie, dziękuję”.

To był rok:
siostrzeństwa
otwierania się
wychodzenia do ludzi
zdecydowanego rezygnowania
odważnego wchodzenia w nowe
mówienia NIE temu, co nie służy
mówienia TAK, gdy coś było ciekawe.

Niesamowite jest to, że wszystko przyśpieszyło,
a intencje wysłane w Kosmos nareszcie
przyniosły owocne rezultaty.

ROK OPUSZCZANIA SKORUPY

Zaczęło się już 31 grudnia 2018 r.
Mieszkałyśmy z Luną u koleżanki,
spakowane w siedem małych kartonów.

W ciągu ostatniego półrocza
przeprowadziłyśmy się już trzeci raz.
Byłam zmęczona i tęskniłam za miejscem,
w którym nareszcie mogłabym zapuścić korzenie.

23 przeprowadzki w ciągu 33 lat?
Ok. Póki co mi wystarczy.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w ostatni
dzień 2018 roku pojechałam
obejrzeć kawalerkę pod lasem w Sopocie.

Mieszkanie miało wszystko, czego chciałam:
drewnianą podłogę, okna wychodzące na
południe, mały balkonik, osobną kuchnię i…
wielki las za oknem. A na parapecie stał Budda.

Dzień później, 1 stycznia 2019 roku
z duszą na ramieniu jechałam pociągiem z kwotą
5 tysięcy złotych w kieszeni na podpisanie
umowy przedwstępnej.  A potem wszystko nabrało tempa.

Tak jakby przeprowadzka do Sopotu nagle
otworzyła mi setkę nowych drzwi. Przez każde
z nich do mojego życia zaczęły wchodzić Kobiety.

Trzydziestoletnie, czterdziestoletnie,
młode podlotki, Staruchy i Wiedźmy.
Wszystkie po to, by czegoś mnie nauczyć.

Intencja wysłana pół roku wcześniej, że
nie wejdę w żaden związek póki nie dopuszczę
do siebie kobiecości, nareszcie zaowocowała.

received_891147744592991

KOBIETY

W marcu pojawiłam się na pierwszym
Kręgu Kobiet, gdzie poznałam trzynaście absolutnie
inspirujących dziewczyn w różnym wieku.

Z niektórymi, po dziewięciu miesiącach
częstego kontaktu jestem bardzo blisko zżyta.

Potem pojawiły się kolejne Kręgi, a wraz z nimi
warsztaty rękodzieła, koncerty, tańce, kino,
śpiewanie i granie na instrumentach.

Pojawił się mężczyzna, na chwilę.

Bo chciałam sprawdzić, czy jestem w stanie
coś poczuć. Ostatecznie zobaczyłam w tym
cenną lekcję zaufania do siebie.

Zamiast pójść za tym, co analizowała głowa,
(Co ci szkodzi? Fajnie będzie!)
poszłam za tym, co mówiło serce.
(Nie ten czas, nie ten człowiek).

Latem wybrałam się w Tarnowskie Góry,
do miejsca, w których spędziłam pięć dni
w towarzystwie sześćdziesięciu Kobiet.

To tam poznałam Jagodę.

Jagoda, lat 52, wyzwolona matka dorosłych synów,
nauczycielka seksu tantrycznego, terapeutka
i studentka seksuologii.

Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, pomyślałam:
„Taka chcę być za 20 lat”. I choć mieszkamy w zupełnie
różnych rejonach Polski, to kontakt mamy do dziś.

Myślę, że pojawiła się, by pokazać mi
blokady na poziomie seksu. To jedyna
kobieta, z którą mogę godzinami rozmawiać
o seksie bez wstydu. Jagoda pokazuje mi
rzeczy z innej, bo dojrzałej perspektywy.

Mówi: Boisz się? Dobrze, ale rób,
eksperymentuj, sprawdzaj! Zobacz
kim jesteś!

PRZEMIJANIE

Nieco wcześniej zmarła moja babcia,
mama mojej mamy.

Noszę po niej drugie imię, choroby,
tendencję do zajadania smutków,
zazdrość i dziwny, nieco stłumiony
stosunek do kobiecości i seksu.

Kiedy dowiedziałam się o jej śmierci,
zrobiłam jej rytuał pożegnania, i choć
nie jestem katoliczką pojechałam na pogrzeb,
bo czułam, że to ważny czas.

Weszłam do kaplicy z otwartą trumną i śpiewałam z wiejską
wspólnotą żałobne pieśni. Wcześniej nigdy tego nie robiłam.
Bałam się widoku śmierci. Pewnie dlatego, że i samego życia
się bałam. A przecież śmierć to transformacja i nauka pokory.

Czuję, że podczas ostatnich miesięcy wiele
uzdrowiłam z tego, co babcia miała poblokowane.

Tak jak jej mama. I mama jej mamy. I pewnie jeszcze
kilka żeńskich pokoleń wstecz.

Czy uda mi się uzdrowić wszystko
w trakcie jednego życia? Nie wiem.

Pojawienie się Jagody było znakiem, że czas rozkruszyć
przestarzałe schematy i żyć w zgodzie z sercem.

czapielsk

NATURALNY PRZEPŁYW

Moje ciało coraz bardziej otwierało się na uczucia.
Przestałam hamować ich naturalny przepływ.

I choć przeszłość wciąż łapała mnie za chabety,
to życie, które chciało się przejawić taranowało
wszystkie trudne blokady.

W tym czasie odeszło sporo ludzi.

Bo „jestem dziwna”, „bo pomieszana”,
„bo nie wiem o co mi w życiu chodzi”,
„bo wciąż szukam, a ile można szukać”?

Szukać można całe życie.
A jeśli twierdzisz, że znalazłeś
to … cóż. Co dalej?

Przyszło uzdrowienie na poziomie ciała,
powrócił apetyt. Nie tylko na jedzenie, ale
na relacje i doświadczanie. To był rok odwagi.

Zobaczyłam, że potrafię o siebie zadbać.
Zarobić, ogarnąć, załatwić, poprosić o
pomoc i samej pomóc innej osobie.

Mam też jedną nową zasadę, która brzmi:
„Nie mam czasu, dla ludzi, którzy nie mają czasu”.

Znasz to?

Piszesz to wieloletniej znajomej,
i pytasz o spotkanie, a ona mimo
zapewnień jak ważna jesteś wciąż
odpowiada: „Innym razem. Nie mam czasu”.

Nie pytam trzeci raz.
Może Ty nie masz na to czasu,
ale ja nie mam przestrzeni
na wieczne odmowy. I dobrze mi z tym.

AAALAAA

TYSIĄC UCZUĆ WE MNIE I … ZGODA

Czuję się żywa jak nigdy.
Jestem zaskoczona ile mam gniewu,
i pozwalam mu zarobić trochę pieniędzy.
Tulę smutek a niepokój ogarniam uważnością.

Jest też we mnie zazdrość,
moja wielka nauczycielka, która
mówi o niespełnionych potrzebach.

Jest i radość, która zabiera mnie
na tańce. Jest ciekawość z którą odkrywam
nowe lądy. Są chęci i marzenia, rozbite talerze
i wycie w bólu do księżyca i utraty tchu.

Właśnie tak wyobrażałam sobie
prawdziwe życie. Bez hamowania. Bez stawiania
niepotrzebnych blokad. Z całkowitą akceptacją.

Obejmuję więc dziś swoją życzliwą uwagą
wszystko, co jest we mnie. I te niechciane części
i te kochane scalam w jedno, bym mogła
być tym, kim  w istocie byłam od zawsze.

Nie muszę się nikim stawać.
Jestem kompletna. Ktoś twierdzi
inaczej? To nie mój problem.

Życzę Wam kochani ODWAGI do bycia
sobą. Przygarnijcie to, co
brzydkie i lepkie.

Wyrażam wdzięczność:
dla Matki Ziemi, że mnie niosła,
dla wszystkich Kobiet z mojego rodu,
które były i wciąż są wielkimi nauczycielkami.

Dziękuję tym, które odeszły
i tym, które przyszły:

Magdzie, za bezinteresowną miłość.
Monie, za inspirację.
Ani za wrażliwość.
Adzie za dzikość.
Jagodzie za bezwstydność.
Oli za widzenie.
Marzenie za chichranie się w lesie.
Uli za łagodność.
Monice za pamięć.
Asi za ciepło i serdeczność.
Agacie za Zamknięty Krąg.

I oczywiście mojej najdroższej psiej
przyjaciółce, Lunie, która pozwala mi
spełniać moje matczyne zapędy
i przyjmuje miłość bezwarunkowo.

KOCHAJCIE, WSPIERAJCIE SIĘ,
BĄDŹCIE POŻYTECZNI. NIECH
WSZECHŚWIAT WAS ROZPIESZCZA
W KAŻDYM DNIU 2020 ROKU.

Wojowniczki są zmęczone

Zdałam sobie ostatnio sprawę z tego, że
moją najsilniejszą emocją z którą borykam
się obecnie wcale nie jest Smutek. Ani Lęk.
Choć przecież w życiu towarzyszyły mi stale.

Teraz przede wszystkim
odczuwam Gniew.

Od roku jestem z nim w jakiejś
dziwnej, bardzo toksycznej relacji.

Próbuję go zrozumieć, dać mu czas i miejsce
na komunikację, wyciszyć go, uspokoić, ukołysać.

I faktycznie, bywa że Gniew cichnie.

Na dwadzieścia minut medytacji.
Podczas głębokiego snu, czy na urlopie.
A potem wraca i zagarnia całą przestrzeń.

Zauważyłam, że zakumplował się
z niebezpieczną dziewczyną, która
po kryjomu pali szlugi i
bije wszystkich po mordzie.

Na imię jej Zazdrość.

Obserwuję ich często z niepokojem,
trochę jak matka zbuntowanych nastolatków,
którzy lada chwila trafią do poprawczaka.

Bo robią totalną demolkę.

Krzyczą na ludzi. Rozbijają talerze.
Dowalają znajomym, a każda ich
odpowiedź przepełniona jest gorzkim
i bolesnym sarkazmem.

Razem są tak pełni energii,
że przestrzeń wokół nich
niebezpiecznie wibruje.

Tak wygląda mój wewnętrzny świat. 

Jakaż była wielka ulga, gdy
podzieliłam się z przyjacielem refleksją,
że moje życie to…

(jeśli nie masz ukończonych 18 lat
przerwij czytanie w tym momencie!)

…”Jazda na wiecznym wkurwie”.

Poczułam ulgę i zrozumienie, bo odparł,
że ma tak samo.

Że pracuje po 12 godzin na dobę.
Jest cały tydzień w rozjazdach,
a gdy wchodzi do domu to nie ma
nawet przestrzeni, by napalić w kominku.

Bo musi pracować. A gdy nie musi,
to przecież trzeba myśleć o pracy.

A więc nie jestem jedyna.

Przehandlowałam czas za worek pieniędzy.
Oddałam czas, by mieć na rachunki, na chleb
ratę kredytu hipotecznego
i bilet komunikacji miejskiej.

Przede wszystkim jednak
oddałam spokój umysłu.

Charakter pracy wymaga ode mnie
bycia „na czasie”, wiecznie on-line.

Moje życie to opowieść o „przebodźcowaniu”.

O godzinie 20. padam na twarz, a ze zmęczenia
chce mi się płakać. Najtrudniejsze
jest to, że przebodźcowanie wpływa na hormony
i zaburza wydzielanie melatoniny.

U osób wysoko  wrażliwych
bywa zabójcą radości i głębokiej fazy snu,
która jest ostatnim ratunkiem dla zmęczonych zmysłów.

Do tego dochodzą codzienne
obowiązki oraz poczucie, że przecież
trzeba zdrowo żyć bo zabije nas rak.

Trzeba samemu gotować,
ćwiczyć, mieć płaski brzuch, pójść do
fryzjera bo „zadbaj w końcu o siebie dziewczyno”.

No i relacje. Same się o siebie nie zatroszczą.
A to przecież trzeba do kogoś zadzwonić,
wysłuchać, poradzić, tam odwiedzić, kogoś zaprosić.
Przecież wszyscy tak robią i jakoś żyją, prawda?

Ale ja to nie wszyscy. I czuję Gniew. 

Z jednej strony Gniew pomaga mi wszystko
udźwignąć – to potężna energia,
która przenosi góry.

Gniew to energia Wojny.

Biegnę przed  siebie, wyciągam miecz z pochwy
i napieram na przeciwników, zanim mnie zabiją.
Bo przecież albo zabijasz, albo giniesz.

Ale, gdy wojna się kończy,
gdy nadchodzi weekend, urlop,
święta, czy chwila spokoju to pojawia
się wyrwa, niczym wielka dziura po eksplozji.

Jedyne, co mogę wtedy robić
to leżeć w całkowitej ciszy.
Właśnie tak, bardzo często
spędzam weekendy.

Off-line. Koc. Książka.
I leśne spacery z psem.

Ale w poniedziałek znów się zaczyna.

Nie daj boże w tym okresie natknę
na szczęśliwego i spełnionego człowieka,
„który podąża własną drogą”.

Wtedy bardzo blisko mi do Zazdrości.
Gdy widzę koleżanki, które mogą pozwolić sobie
na bycie matkami, żonami, artystkami – żyjąc w wolny
i swobodny sposób, to po prostu wybucham.

Bo utrzymuje je mąż.
Bo dostały spadek.
Bo dostały po babci mieszkanie.
Bo pracują z domu.
Bo żyją z masaży.
Bo malują obrazy
Bo dostały podwyżkę.
Bo szef je ceni.

A we mnie wtedy wzbiera na burzę.

To chwila, żeby się wycofać, bo  potrafię
być niemiła i przesiąknięta jadem do szpiku kości.

Wyśmiewam, że są zależne, za mało odważne,
za mało dzielne, że konformistki, że wszystkie
waleczne kobiety przewracają się w grobie…
bo trzeba więcej, szybciej, mocniej…

a w głowie myśl: dlaczego do chuja
ja tak nie mam?

Owszem, bywam dumna, że jestem Wojowniczką.

Patrzę w lustro i mówię:
niezła z Ciebie Amazonka!

wojjow

Ale Artemida jest zmęczona.

Moja Amazonka chciałaby wyskoczyć z tego ciężkiego
rynsztunku i w końcu poczuć się lekko i bezpiecznie.

Nie musieć walczyć.

Być może kobiety, które poświęciły życie
na walkę o równouprawnienie teraz mnie
przeklną…

… ale patrzę z zazdrością na kobiety,
które mieszkają z rodziną na wsi i tworzą biżuterię.
Albo wychowują dzieci, gotują posiłki a w wolnych
chwilach piszą wysublimowaną poezję lub dzienniki.

Że mogą chodzić z psami po lesie, a
potem wracać do pracowni i malować na szkle.

I żeby nie było, że wspieram patriarchat.
Ani mi to w głowie!

Cofam się w pamięci raczej o kilka lat wstecz
i widzę kobiety-matrony.

Niezwykłe kobiety, które po prostu mogły
być kochankami, boginiami, matkami,
babciami, córkami, siostrami i własnie za to były cenione.

Bo miały w sobie pradawną mądrość.
Intuicję i wiedzę pochodzącą
z żywego doświadczenia. Były jak
królowe, nie mniej ważne od króla.

Mogły zajmować się rodziną,
hodowaniem ziół, tkaniem albo pilnowaniem
domowego ogniska. I nikt nie umniejszał ich roli.

Tak. Fantastyczne jest to, że mamy
szereg możliwości.

Że możemy przebierać w ofertach pracy
i chodzić z jednej rekrutacji na drugą.

Że same kupujemy sobie mieszkania,
robimy prawo jazdy, podróżujemy i troszczymy
się o rzeczy, które kiedyś były dzielone na całą wspólnotę.

Że same sobie jesteśmy żoną i mężem
ojcem, bratem, matką i siostrą i zamiast
jednej roli mamy ich setki jeśli nie tysiące.

Teraz wszystko robimy same.
I najgorsze jest to, że dajemy radę.

Z podziwem i szacunkiem spoglądam na
kobiety, które są zarówno matkami jak i
osobami na etacie. Co tam moje narzekania,
spójrzcie na nie – jak dają radę. Dają, bo muszą.

Ale prawda jest taka, że Wojowniczki są zmęczone.

Ja jestem zmęczona. Nawet nie tyle, że
zmęczona co wyczerpana, a będzie gorzej.
Po przecież nie młodnieję, a robię starsza.

Czy jest możliwe opuścić ten ciemny
labirynt w którym utknęliśmy?

Chciałabym wierzyć w happy-end i zakończenia rodem
z bajki. Ale życie takie jest. Pytanie brzmi- jak
ukochać to, w czym przyszło mi żyć, jeśli na
zmianę już za późno? Moja odpowiedź na dziś…

Nie wiem.

(Bezbronne) boginie w każdej kobiecie

Kiedy po raz pierwszy otwierałam książkę
Jean Shinody Bolen „Boginie w każdej kobiecie”
nie sądziłam, że rozdziały o bezbronnych boginiach
jakkolwiek mnie poruszą.

W końcu nie jestem zależna od kogokolwiek.

A jednak. Podróż z jedną z nich
zrobiła na mnie ogromne wrażenie
i sprawiła, że odnalazłam w sobie jakości,
których wcześniej dość skutecznie się wypierałam.

Dziś przedstawię Wam moją perspektywę
na boginie zależne/bezbronne. A więc
takie, których osią przewodnią życia
jest relacja z drugim człowiekiem.

Są to: Hera, Demeter i Persefona.

Nie sądźcie jednak, że określenie
„bezbronne” sprawia, że to typ słabych kobietek.

Owszem, są bezbronne, ale wobec
własnych emocji, które bywają silniejsze
niż zdrowy rozsądek i trzeźwe myślenie.

Zazdrość i przywiązanie
mają władzę nad Herą.

Bezwarunkowa miłość, potrzeba troski
i tęsknota to domena Demeter.

A lęk, niepewność, introwertyzm i skrytość
to cechy jej córki, Persefony.

BOGINI HERA

20191205_102956

Często na spacerach z Luną spotykamy
znajomych, którzy mają sympatyczną suczkę.
Zaskoczyło mnie, że dali jej na imię Hera.
Coś mi nie pasowało. Bo ten miły border-collie
jest uosobieniem ciepła i łagodności.

Zupełnie inaczej niż Hera.

Z tą boginią zawsze miałam negatywne
skojarzenia. Bo to zazdrośnica. Kobieta
niebezpieczna i mściwa.

Ona nigdy nie przebiera w środkach, jeśli jej związkowi
zagraża inna kobieta. Gotowa jest posunąć
się do wszystkiego, żeby pozbyć się rywalki.

Hera to archetyp żony. To kobieta, dla
której sensem życia jest pełnienie roli
oddanej i zjawiskowej u boku również
reprezentatywnego partnera.

Może mieć dzieci, ale nie musi.

Macierzyństwo bowiem nie jest
dla niej tak istotne jak instytucja małżeństwa,
która sama w sobie jest największą nagrodą.

To przecież jej tożsamość.

To kobieta, która gdy mówi „ja”, zawsze
myśli „my”. Ja i mój mąż. Podejmę decyzję,
gdy poznam opinię męża.

Na swojej drodze spotkałam kilka Her.
Przerażały mnie. Przerażało mnie ich zaślepienie
i absolutna koncentracja na mężczyźnie. Tak jakby
bez mężczyzny u boku nagle miały stać się przezroczyste.

Miałam na studiach kilka koleżanek
o tym archetypie. Ich największym marzeniem
było „dobrze wyjść za mąż” aby zostać ozdobą jakiegoś
zaradnego, przystojnego mężczyzny.

Kochały bajki i filmy romantyczne
z happy-endem. A gdy chłopak im się
oświadczył, przedstawiały ten fakt,
jakby właśnie weszły na Mount Everest.

Młode Hery zawsze były dobrymi
koleżankami pod warunkiem, że obok
nich nie siedział partner.

A jeśli siedział, to nagle z przyjaciółek wchodziły
w rolę rywalek. Przylepiały się do partnera niczym
bluszcz, jednocześnie nie spuszczając
oka z potencjalnych zagrożeń.

Kiedy myślę o Herze współcześnie,
to widzę przede wszystkim Nancy Reagan,
żonę dawnego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Czy wiecie, że rozpoczynała karierę jako
utalentowana aktorka, ale rzuciła to,
by pełnić funkcję małżonki
znanego człowieka?

Kiedy o tym myślę, to pojawia się
we mnie jakiś smutek – wrażenie
niezrealizowanego ludzkiego potencjału.

Bo przecież, gdy uzależniamy swoją wartość
od drugiej osoby, to tak jakbyśmy budowały zamek
na mokrym piasku. Wystarczy jedna większa fala,
by zmyła budowaną przez lata tożsamość.

BOGINI DEMETER

20191122_102824

Już na samą myśl o niej robi
mi się miło, miękko i łagodnie.

To Kobieta Matka, która kocha dzieci
i ma potrzebę opiekowania się innymi.

Nie tylko o swoimi dziećmi, ale również cudzymi
– wszystkimi istotami, które potrzebują
otwartego serca, życzliwości i miłości.

Gdy ją sobie wyobrażam to widzę Matkę Ziemię.

Gaję. Bogini Płodności. Naturę. Żyzną glebę.
Kobietę o pełnych kształtach, grubych włosach
w długiej, kwiecistej sukience.

Demeter to kobieta świadoma
cykliczności, zwierząt, roślin, ludzi i ziemi.

Jest boginią, która wie, że zarówno
narodziny i śmierć, jak i wzrost oraz stagnacja
to zawsze dwie strony jednej monety.

To kobieta-bodhisattwa, a więc
ta, która przede wszystkim dba
o cudze potrzeby.

Kocha bezbronne istoty, bo dawanie jest
jej naturalnym przymiotem.
Kobieta-schronienie i kobieta-dom.

Sprawdza się w zawodach opiekunki,
przedszkolanki, nauczycielki,
pielęgniarki czy zastępczej matki adopcyjnej.

Bo Demeter bez innych usycha.
To żywicielka i piastunka.

Nasza kultura przedstawia ją jako Matkę-Polkę,
której wszyscy wchodzą na głowę. Ale czy na pewno?

Moim zdaniem polski model Demeter, który
wyrósł na patriarchalnym gruncie
jest skrajnym i przejaskrawionym mitem.
Przede wszystkim jest daleki od prawdy.

Dla mnie Demeter jest silną kobietą.

Widzę w niej wszystkie żywioły, ale
przede wszystkim stabilność, mądrość i moc ziemi.

Demeter to kobieta przemiany, której nic
co ludzkie nie jest  obce. Wie, że to co
przyszło musi także odejść, dlatego akceptuje
młodość jak i starość.

Mitologia przedstawia ją  jako matkę,
która traci zmysły z tęsknoty za porwaną córką.

A że jest kapłanką przyrody to
i ona wpada w rozpacz.

Pola przestają dawać plony, ziemia wysycha,
drzewa obumierają i nie rodzą owoców.

Mnie jednak bardziej zaciekawiło to,
co wydarzyło się później
– po okresie matczynej żałoby.

Bo przecież przyszedł moment przełomowy.

Demeter po uznaniu, że wylała z  siebie wszystkie
łzy postanowiła  wrócić do życia.

A że życie dla niej to troska o innych,
zatrudniła się w pałacu  Keleosa i
Metanejry, do opieki nad ich dzieckiem.

W ten sposób umożliwiła swoim
naturalnym właściwościom znów się
przejawić, a matczynej energii płynąć swobodnie.

Bardzo mi do niej blisko.

Kiedy rozglądam się po moich
koleżankach, to widzę jak wiele jest
ich w moim życiu – kobiet Demeter.

Ciepłych, serdecznych, empatycznych,
wrażliwych i otaczających uwagą.

Takich, które nie odwrócą wzroku, gdy zobaczą
chorobę i brzydotę. To kobiety o mocnych nogach.
Dobrze ukorzenione i twardo stąpające po ziemi.

Gdy myślę o współczesnych kobietach Demeter,
to widzę:

Annę Dymną,
Emily Watson
Edytę Pazurę,
czy Danutę Wałęsę.

Nie ma ich zbyt wiele w show-biznesie,
bo to przecież nie ich bajka.

Mimo to robią rzeczy głośne i wielkie. Tworzą
fundacje, zbierają pieniądze na schroniska,
organizują akcje pomocowe i gale charytatywne.

Te kobiety są jak cicha przestrzeń.

Niejednokrotnie robią więcej niż
inni, ale świat o nich zapomina – bo
nie dopominają się o nagrody czy oklaski.

Wystarczy im czyjś życzliwy uśmiech
i poczucie, że są pożyteczne.

BOGINI PERSEFONA

20191207_160709

Archetyp córki, zależnej dziewczyny,
córeczka mamusi. Grzeczna, podporządkowana,
która godzi się na wszystko, co akurat przychodzi.

Bardzo często prosto spod bezpiecznych skrzydeł
matki wpada pod skrzydła męża, który pragnie
mieć ugodową i posłuszną małżonkę.

Żaden z mitycznych archetypów
nie wzbudził we mnie tylu sprzecznych
uczuć i … obrzydzenia, co ten.

Jednocześnie też zdałam sobie sprawę, że
skoro tak silnie reaguję na jakąś postać, to
nie mam innego wyjścia, jak tylko bliżej się jej
przyjrzeć.

Bo skoro „coś” budzi odrazę, to znaczy, że
zostało zepchnięte do cienia, wyparte.

Persefona nie jest czarno-białym
archetypem. Spójrzmy na mit.

Niewinna dziewczyna
zostaje uprowadzona do Hadesu, a
więc świata śmierci, mroku i podziemi.

Kojarzy mi się to z naturalnym cyklem
kobiety, która przynajmniej kilka razy w życiu
udaje się na psychiczne, ale bardzo żyzne dno.

Hades to chwilowe wycofanie się z
życia i relacji.

To schowanie się w półmroku,
aby przetrawić coś ważnego i
doświadczyć duchowej transcendencji.

To medytacja. Introspekcja.
Potrzeba izolacji i samotność.

Hades to również świat wrażliwców,
i tych, którzy pełnią rolę medium – pośrednika
między życiem a śmiercią, między ciemnością
a światłem, między duchem a materią.

Znam te stany jak nikt.

Bo będąc jedynakiem, wielkim wrażliwcem
i introwertykiem w wybitnie ekstrawertycznej
rodzinie ucieczki do Hadesu były moim jedynym
sposobem na przetrwanie.

Niczym Alicja uciekałam w mityczny świat
Krainy Czarów, by znaleźć przyjaciół.

Jak Piotruś Pan wymyślałam sobie
dobre wróżki, skrzaty i duszki, by mieć
w kimś oparcie. By uciec od szarej rzeczywistości.

Więc dziś widzę Persefonę trochę inaczej
niż przedstawia ją mitologia. To bogini
introspekcji i intuicyjnej mądrości.

To kobieta, która ma dostęp do stanów,
które dla ludzi dostępne są tylko
po psychodelikach albo hipnozie.

Ale żeby nie było tak kolorowo.

Bo skoro Persefona nie potrafi o siebie zadbać
w zewnętrznym świecie, to znaczy, że bywa
wykorzystywana przez manipulatorów.

Łatwo ją oszukać, bo sama chętnie
zakrywa oczy zasłoną iluzji.

I dlatego bywa wykorzystywana. Wybiera
niewłaściwego partnera, niewłaściwą pracę
i nie dostrzega fałszu, który dla innych jest
widoczny na pierwszy rzut oka.

Persefona kocha fantazję.

A gdy wejdzie w nią za bardzo, może już
nie wrócić do rzeczywistości.

Dlatego mawia się, że to typ kobiet, które
doświadczają psychoz, neuroz
i głębokich stanów depresji.

Bo Hades to również smutek, lęk,
brzydota i spowolnienie. A więc
wszystko to, od czego normalny
człowiek odwraca oczy.

Gdy myślę o słynnych Persefonach
to widzę artystki:

Sylvię Plath,
Virginię Woolf
czy Marilyn Monroe (która, choć medialnie
przedstawiana jako Afrodyta, była dla mnie
istnym ucieleśnieniem mitu o Persefonie).

Jak Ty to widzisz Kobieto?
Czy utożsamiasz się z którąś z bogiń?
Czy odnajdujesz cechy wspólne?

Często, jeśli nie wiemy którą boginią jesteśmy,
wystarczy spojrzeć na otoczenie. Czego jest
dużo? Jakimi ludźmi się otaczasz?
Co przychodzi ci łatwo? Jak spędzasz czas?
Co Cię niepokoi, a co daje siłę?

W kolejnym poście opiszę ostatnie boginie.
Będą to boginie alchemiczne: Afrodyta i Hekate.

Boginie w każdej kobiecie. Sprawdź, którą jesteś!

Po ostatnim poście o archetypach
dostałam od Was mnóstwo wiadomości.

Pytałyście, czy pożyczę Wam książkę,
gdzie można ją kupić i kim jest autorka.

Prosiłyście też o informację na temat
innych bogiń, o których w poście nie napisałam.

Tak oto narodził się pomysł na szczegółowy artykuł
o boginiach w każdej kobiecie.

Najwyraźniej identyfikowanie się
z archetypami jest nam bliskie i pozwala
przejść konkretny proces indywiduacji.

Może dlatego, że archetyp to tożsamość zmienna.
Możemy go ubrać jak piękną sukienkę,
a potem odłożyć do szafy i przymierzyć coś
zupełnie innego – bo nas pociąga, albo niepokoi.

Co ważniejsze – z konkretnym archetypem nie musimy
identyfikować się przez całe życie, nie ma też takiej potrzeby.

Mityczny archetyp to doskonała persona
na chwilę obecną. Czasem towarzyszy nam
przez tydzień, niekiedy przez miesiąc, czy rok.

Bo przecież zmieniamy się.

Tak jak nasze nastroje, role, pragnienia
i potrzeby, tak i my ewoluujemy, rośniemy,
a czasem się kurczymy do środka.

W zależności od nastroju i emocji
w jednej chili możemy czuć się
waleczną Artemidą, by na drugi dzień
z łatwością odnajdywać w sobie cechy Hestii.

GRECKIE BOGINIE

Zacznę od tego, że autorka książki
„Boginie w każdej kobiecie” (Jean Shinoda Bolen)
jest  psychoanalityczką i przyjaciółką Clarissy
Pinkoli Estes, autorki „Biegnącej z wilkami”.

Obie panie wywarły na siebie duży wpływ, choć
Jean Shinoda Bolen napisała książkę znacznie wcześniej.
Pinkola natomiast korzystała z jej prac,
pisząc swoje baśniowe opus magnum.

„Boginie w każdej kobiecie” zrobiły
furorę w latach 80. i 90.

Potem wielokrotnie byłe wznawiane przez
światowe wydawnictwa psychologiczne, bo
po 35 latach od daty premiery nic nie utraciły
na swojej aktualności. Na tym polega potęga mitu.

Autorka „bogiń” podzieliła je trzy kategorie:

1. Dziewicze/Samotne/Niezależne
2. Zależne od innych/ Bezbronne
3. Alchemiczne/Inicjujące przemianę

Dziś napiszę o tych pierwszych.
Należą do nich: Artemida, Hestia i Atena.

Z tym typem kobiet, zawsze najłatwiej było
mi się identyfikować, bo nie potrzebowały
do życia mężczyzn. A już na pewno nie
określały swojej wartości przez pryzmat
bycia w związku lub nie.

Jeśli kiedykolwiek spotkasz kobietę,
która powie, że „mężczyzna jest jej
potrzebny tak jak rybie rower”, to wiedz
że masz do czynienia z Artemidą, Hestią lub Ateną.

BOGINI ARTEMIDA

20191201_111909

Świat filmowy z uwielbieniem
korzysta z archetypu silnej,
odważnej i walecznej kobiety.

Bo Artemida to wzór epickiej bohaterki.
Walczy o siebie, skupia się na celu niczym
światło lasera, jest nieustraszona i pełna mocy.

Diana z filmu „The Wonder Women”
była wzorowana na Artemidzie.
Podobnie jak Xena, wojownicza księżniczka,
Animowana Merida Waleczna czy Lara Croft.

Kochałam je wszystkie, a moje serce zawsze
mocniej biło, gdy widziało je na ekranie.

Ale to nie tylko wojowniczki, które
chodziły z mieczem u boku.

To również aktywne feministki, które biorą udział
w marszach na rzecz równości kobiet.
To one stukały parasolkami w okno
Piłsudskiego domagając się praw wyborczych.

Współcześnie organizują Czarne Protesty,
Kongresy Kobiet i Marsze Równości. To idealistki.

Ich dominującą emocją jest gniew, który
o ile jest dobrze przekształcony bywa energetycznym
paliwem, który napędza do działania.

Artemida jest aktywna, ciekawa świata,
zdeterminowana i przebojowa. Kocha
zwierzęta i naturę, oraz wspiera siostrzeństwo.

W greckiej mitologii przedstawiano ją z łukiem i strzałą,
co oznacza, że jeśli postawi sobie jakiś cel,
zawsze go osiągnie.

Lubi dzieci, ale starsze – takie, z którymi
można się pobawić. Sama natomiast
często bywa bezdzietna z obawy
o utratę niezależności – kocha przecież
wolność i autonomię.

Jeśli myślę o znanych
Artemidach, to widzę:

Martynę Wojciechowską,
Beatę Pawlikowską,
Maję Włoszczowską,
Elżbietę Dzikowską.

BOGINI HESTIA

20191201_111820

Bardzo mi bliska. Od zawsze
intuicyjnie czułam, że jestem
przede wszystkim nią.

Kobietą Domowego Ogniska.

I choć czasem życzyłabym sobie mieć
więcej cech Artemidy, to jednak zawsze szala
zdecydowanie przesuwała się w stronę Hestii.

Hestia to spokojna, cicha i niewidzialna
bogini. Introwertyczka, której nadrzędną
wartością jest skupienie do środka.

Hestia nie wyobraża sobie życia bez
medytacji czy kontemplacji duchowej,
a wszystko czym się kieruje ma
pomóc jej w rozwinięciu Jaźni.

W mitach zwykle przedstawiano
ją jako okrągłe  palenisko w środku świątyni.

To kapłanka, wiedźma i stara kobieta.

Ona nie potrzebuje być w centrum uwagi.
Jest małomówna, nad wyraz ceni ciszę i
rytuały. Hestia to bogini wszystkich mniszek
i kobiet, które traktują dom jak świątynię.

Poznasz ją po tym, że w jej domu
zawsze jest posprzątane, upieczone,
ozdobione i dopieszczone.

Ma zioła w doniczkach, mnóstwo
książek i kocha zwierzęta.

Gdy zaprosi Cię do siebie, wiedz, że zadba
o ciebie z miłością, ciepłem i życzliwością.
Obejmie cię uwagą i wysłucha przy herbacie.

To kobieta, która wyznaje zasadę „Hygge”.

Ma być ciepło, przyjemnie i bezpiecznie.
Jej dom bywa schronieniem od zgiełku świata
i bez problemu przeznacza na to pieniądze.

A to dokupi kwiatka.
A to ciepły koc, obraz na ścianę
czy pachnące olejki i świece.

Nie sądźcie jednak, że to typ „domowej kury”.
Hestia jest bardzo samodzielną boginią.
Kocha samotność, a dbanie o dom jest
dla niej jak praktyka mindfulness.

Robi to z radością i zaangażowaniem,
a prace domowe pomagają jej w
kontemplacji chwili obecnej.

To kobieta, w typie „dobrej ciotki”,
która zawsze chętnie cię wysłucha,
otuli kocem, nakarmi ciastem i pyszną kawą.

Bywa słuchaniem, ciepłą obecnością
i żywą, serdeczną uwagą. Jest przy tym
nieabsorbująca, czasem niedostępna,
bo skierowana do siebie.

Jest jak przestrzeń.

Gdy myślę o Hestii, to wyobrażam sobie:

Pemę Cziedryn,
Olgę Tokarczuk,
Grażynę Błęcką-Kolską
czy Emily Dickinson.

Historia i filmy często ją pomijają, bo nie jest tak zjawiskowa
jak Artemida. Pamiętajmy jednak, że to
bardzo wrażliwa i mądra kobieta, która wie.

A kobieta, która wie, nigdy
nie musi rozpychać się łokciami.

BOGINI ATENA

20191201_111838

Zawsze fascynowało mnie jej zimne jak
lód oblicze i ciężka zbroja na ciele. Jako
dziecko lubiłam czytać o niej w mitach, bo…
przypominała chłopaka w spódnicy.

I tak właśnie można byłoby ją określić.

Bo Atena jest kobietą, która uwielbia
mężczyzn tak bardzo, że często ich naśladuje.
Cechuje ją logika, racjonalność, konkret,
rozsądek, przedsiębiorczość i zadaniowość.

Atena to współczesna bizneswomen, która
pnie się w górę po wszystkich szczeblach kariery.
Ale bywa też oschła i niewrażliwa jeśli chodzi
o ludzkie uczucia, bo sama bywa od nich odcięta.

Atena to profesjonalistka,
perfekcjonistka i organizatorka.

To, co odróżnia ją od Artemidy to
brak impulsywności, zakotwiczenia
w ciele i zgoda na patriarchat.

Podczas, gdy Artemida często poświęca życie
na walkę o równouprawnienie, o tyle Atena
naprawdę sądzi, że mężczyźni są lepsi. Przyjaźni
się z nimi, choć często czuje się gorsza.

Ale Atena to również błyskotliwa inteligencja,
umysł ścisły i wielkie ambicje.

To kobieta, która z powodzeniem realizuje cele
i dąży „po trupach do celu”. Lubi konkrety i
jasne komunikaty.

Ateny często zostają politykami, bo lubią władzę.
Bywa też, że zaciągają się do wojska lub innej służby
publicznej, która wymaga nerwów jak ze stali.

Jeśli myślę o Atenie, to widzę:
Angelę Merkel,
Królową Elżbietę,
lub Beatę Szydło.

Czy odnajdujesz się w którejś z nich?

Czuję, że mam w sobie ok. 70% Hestii
i 30% Artemidy. Ale bywają też dni,
gdy dostrzegam w sobie Demeter
czy Persefonę, choć rzadko i na chwilę.

Myśl o tym, jak dużo mam w sobie Hestii
przyszła do mnie, gdy pojawiła się nadwyżka
pieniędzy. Zupełnie zapomniałam, że chciałam
wyjechać do Meksyku.

Zamiast odłożyć pieniądze na konto kupiłam
duży kwiat doniczkowy, książki i piękną skandynawską
girlandę z lampek. „Żeby w domu było miło”.

Najwyraźniej Artemida jest młodszą siostrą
Hestii i dopiero dojrzewa, nie domagając się
jeszcze równych praw czy uznania.

W kolejnym poście zamieszczę informacje
o boginiach zależnych i bezbronnych,
a więc takich, dla których relacja z drugą osobą
jest centralną osią jej życia. Będą to:

Hera, Demeter i Persefona.


Główne zdjęcie:  Joy Marino from Pexels

Demeter, Hestia i Artemida. Boginiczne archetypy w każdej kobiecie

Listopad to ważny czas
dla mnie i dla Luny.

Bo dokładnie trzy lata temu
zaczęła się nasza wspólna wędrówka.

Pies odnalazł człowieka
i człowiek odnalazł psa.

Pamiętam, że to był deszczowy dzień.
Gdańskie schronisko tonęło w błocie.
W „Promyku” było mnóstwo ludzi:
wolontariusze, dzieci i szkolne wycieczki.

Decyzję o wzięciu psa ze schroniska
podjęliśmy z Michałem kilka tygodni
wcześniej, po naszym kolejnym rozstaniu.

Może psiak miał nas scalić? A może
to ja intuicyjnie wiedziałam, że albo teraz,
albo nigdy? Bo przecież mam dom. Są dwie
wypłaty, a każde  z nas pragnęło czułości,
której ta druga osoba dać nie mogła.

Dopiero po trzech latach zdałam sobie
sprawę, że przemawiał przeze mnie
instynkt macierzyński – archetyp Demeter,
który domagał się matkowania i opieki nad kimś.

Lunka

LUNA

Siedziała sama w dużym boksie.
Samotna, wyprostowana, dumna, ale
na dystans. Prawdziwa wilczyca.

Spojrzałam w jej piękne, mądre oczy.

Nie musiałam nic mówić – natychmiastowo
podeszła do kraty boksu. A ja, mimo
ostrzeżeń kierownika włożyłam
dłoń przez siatkę, żeby ją dotknąć.

Wtedy poczułam, że dalsze chodzenie
po schronisku przestało mieć sens.

„Ten psiak czekał na mnie”, pomyślałam.

Luna. Mój cudowna księżycowa istota, która
kocha ludzi, zwierzęta i pieszczoty.

Od tamtej pory byłyśmy razem.

Luna wyciągnęła mnie z depresji, zaktywizowała,
dała radość i przywróciła Matce Naturze, od której
odcięta byłam przez lata.

Dzięki niej odlazłam w sobie miłość.

Wcześniej wydawało mi się,
że nie potrafię kochać czy dawać.
Luna szybko to zweryfikowała.

Odnajdywałam wesołość i siłę tam, gdzie
wydawało mi się, że na próżno ich szukać.

DOROSŁY/DZIECKO

Nauczyłam się być dorosła – odpowiedzialna
i zaangażowana – zwłaszcza po rozstaniu, kiedy
wszystko musiałam robić sama:

Poranne siku z psem, śniadanie, wyjście do
pracy, zakupy, powrót z pracy, długi spacer, gotowanie,
zabawa i poświęcanie uwagi psiakowi, medytacja,
pisanie, nocny spacer…

…a po drodze jeszcze rachunki,
dbanie o relacje z ludźmi, sprzątanie etc.

I paradoksalnie, to ona pomogła mi
odnaleźć drogę do mojego wewnętrznego dziecka,
które całe życie uciszałam, karciłam
i na nie krzyczałam. Tak działa obecność zwierząt.

Widzimy w nich nasze małe „ja” które
pragnie zabawy, dotyku, czułości.

Przemawiając łagodnie do Luny wybaczałam sobie
wszystko, co było do przebaczania. Zaczęłam
traktować się życzliwie i z większą uważnością.

A gdy psiak był niespokojny i zachowywał się
głupio, czułam że pod spodem są duże emocje:

lęk,
niepewność,
gniew,
rozczarowanie.

Zamiast krzyczeć „przestań”, zniżałam się do
poziomu Luny, patrzyłam w jej oczy i mocno
przytulałam mówiąc, że wszystko będzie w porządku.

I w ten sam sposób przemawiałam do małej Kamy,
która rozbiła kubek, burknęła na koleżankę,
i nie odbierała telefonów. „Czego się boisz?”,
pytałam wtedy i mocno okrywałam się kocem.

czap1

POTRZEBA DOTYKU

Moje doświadczenie podpowiada mi również, że
zwierzaki karmią nas ciepłem i dotykiem,
niewiele oczekując w zamian.

Bo przecież jako ludzie staliśmy
się społeczeństwem cyfrowym,
oddalonym od siebie i wyraźnie stawiającym granice.

Nie pozwalamy się dotykać.
I sami nie dotykamy.

Nie mówimy „kocham” i udajemy,
że nam też tego nie brakuje.

Tymczasem wewnętrznie
usychamy jak roślinki pozbawione wody.

Czy wiecie, że w co trzecim gospodarstwie domowym
jest zwierzak? Wiem po co.

Żeby kochać.
Żeby dotykać.
Żeby dawać i przyjmować.

Bo nawet jeśli mamy rodziny, to nie zawsze
potrafimy być blisko. Boimy się odrzucenia.
Boimy się bezbronności i emocjonalnych potrzeb.

W najnowszym numerze „Wysokich Obcasów Extra”
przeczytałam raport odnośnie kulturowych zmian
pojęcia „rodzinna wspólnota”.

Wiecie, co mnie zdumiało i absolutnie
zachwyciło w przedstawionych statystykach?

To, że wielu Polaków uważa, że
„człowiek plus zwierzak to też rodzina”.

Cudnie, prawda?
Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.

Czasem gdy ktoś pyta, czy pójdę z nim po pracy
na kawę, to odpowiadam, że nie mogę – jestem
samotną matką, a w domu czeka na mnie
wiecznie radosne, czworonożne dziecko.

Jakiś czas temu stwierdziłam, że jestem na etapie
życia, w którym trudno jest mi utożsamiać się z
czymkolwiek. Wszelkie etykiety odpadły,
podobnie jak wiedza, którą gromadziłam przez lata.

Ale człowiek bez tożsamości jest trochę jak… duch.
Więc wspomagam się tym, co uniwersalne: archetypami.

DEMETER. BOGINI ZBÓŻ I MATKA

Dziś czuję się właśnie nią. Kobietą, która żyje,
bo jest pośród innych istot. Tam pogłaszcze, tu coś
upichci i nakarmi, a to kogoś wysłucha i obejmie uwagą.

Potrzebuję dać się rozwinąć tym pięknym
właściwościom, bo są silne – choć zaprzeczałam
im przez lata. „Ja – Matka? W życiu!”.

Dopiero, gdy w moje ręce wpadła książka
słynnej psychoanalityczki, „Boginie w każdej
kobiecie”, w końcu dopuściłam do siebie jej głos.

Do tej pory myślałam, że jestem Hestią,
domatorką, kobietą ceniącą introspekcję,
która dba o ceremonie i rytuały i kocha
bezpieczeństwo oraz samotność.

Odnalazłam też w sobie mnóstwo cech
walecznej, skupionej na celu Artemidy,
która wspiera siostrzeństwo i walczy o
sprawiedliwość.

Ale Demeter?  Nie. Nie mam z nią
żadnego związku.

Przynajmniej tak sądziłam do
chwili otworzenia rozdziału:
„Bogini zbóż i troskliwa matka”.

Wtedy mnie zalało.

Przypomniałam sobie, jak
będąc dziewczynką woziłam
w wózku po kilka miśków i lalek,
którymi zajmowałam się lepiej niż
niejedna dorosła kobieta.

Mając zaledwie 12 lat ciocie podrzucały mi
małe kuzynostwo, bo wiedziały, że sobie poradzę
nie potrzebując absolutnie żadnych rad.

Dokarmiałam bezdomne zwierzęta
i kilka razy w tygodniu chodziłam na łąki
dawać koniom cukier w kostkach.

Pamiętam też, że od zawsze lgnęłam
do kobiet, które archetypicznie
przypominały Demeter:

duże, krągłe, ciepłe i serdeczne. Takie, na których
można się wesprzeć i zawsze polegać.

A teraz? W końcu zrozumiałam skąd
wzięła się we mnie potrzeba
dokupywania kolejnych kwiatów
doniczkowych i sadzenia ziół.

20191122_102824

JESTEM DEMETER

Nie wiem w jakiej części i jak dużo jej mam,
ale jestem nią. Już nie zaprzeczam.

Teraz pozostaje dać ujście temu
kanałowi, którym energia chce
płynąć bez przeszkód.

Bo przecież Demeter można
być na wiele różnych sposobów.

Można matkować komuś,
kto tego akurat potrzebuje:

smutnej koleżance, psu który
pragnie czułości, bezdomnemu,
głodnemu kotu czy kwiatom które
potrzebują życzliwej opieki.

Zaczęłam też dbać o własne korzenie i
relacje z dalszą i bliższą rodziną.

Częściej jeżdżę do rodziców,
wracam do relacji z dawno nie widzianym
kuzynostwem, odwiedzam babcię, którą zwykle
widywałam przy okazji bożonarodzeniowych świąt.

Pielęgnuję w sobie jednocześnie wdzięczność
– za to, co mam i od kogo pochodzę; oraz pokorę – że
jestem jedynie pyłkiem pośród oceanu
milionów innych żyjących pyłków.

Luna jest moją rodziną i towarzyszy mi w
budowaniu relacji ze światem.

Zabieram ją do rodziców i do babci. Chodzi ze mną
na herbatę do nadmorskiej kawiarni.
Na Sylwestra jedzie ze mną i drugą psiarą,
na domek, z dala od strzałów.

Bo przecież tak wiele mi dała, tak wielu właściwościom
pozwoliła się zrealizować i wyzwolić. Jakże mogłabym
dać mniej? Jesteśmy rodziną 🙂

PS. Adoptuj, nie kupuj ❤

20191019_123207

Eros. Porozmawiajmy o przyjemności

Dziś będzie temat, który od dawna
odkładałam na półkę.

I choć kilka razy przeszło mi przez myśl,
żeby poruszyć ten wątek, ostatecznie
zawsze rezygnowałam.

Bo:

nie wypada
nie dotyczy mnie
nie jestem zainteresowana
to głupie/śmieszne/nie na miejscu.

Seks.

Jakiś czas temu zostałam zaproszona
do grupy na Facebooku, którym tematem
przewodnim jest „seks bez wstydu”.

Ale nie sądźcie, że to grupa zwykłych
dziewczyn, które dzielą się sztuczkami
w stylu kolorowych poradników.

Nic z tych rzeczy.

EROS I INNE PRZYGODY MIŁOSNE

Grupa „Sex and Love” została założona
przez dojrzałe, świadome siebie
Kobiety Mocy, które wiedzą, jak wiele
mitów i wstydliwych historii zawiera
życie każdej z nas.

Bo uwierzyłyśmy w to, co wpajano
nam od dziecka. Albo nas karano –
za śmiałość. Lub zawstydzano – za nagość.

Ileż to razy nasłuchałyśmy się, że
mamy robić, to czego chcą mężczyźni,
bo inaczej odejdą?

Ileż to razy przekraczałyśmy własne
granice smaku i zadowolenia,
żeby tylko zadowolić cudze potrzeby?

A ile razy rezygnowałyśmy z czegoś,
bo nie wypada/ bo co o mnie pomyśli?
Bo dziwka. Bo mama potępi.

A ile razy chciałyśmy o czymś
porozmawiać w kobiecym gronie,
ale się wstydziłyśmy, bo to tabu?

Jest nas MNÓSTWO.

A świadczy o tym grupa, do której
przyjęłam zaproszenie.

I choć nigdy sama nie podzieliłam się na
facebookowym forum osobistą historią,
to przecież mogłabym się  podpisać, pod wieloma
opowieściami kobiet, które piszą tam codziennie.

Za brzydka, za gruba, za chuda.
Za spokojna, za mało wyuzdana,
zbyt szalona, odważna, nieśmiała…
Za mały biust, za duże biodra, za dużo,
za mało, za wolno, za szybko.

A w tym całym pudełku nazw i określeń,
MY – człowiek, czująca istota, pragnąca
bliskości, odrobiny ciepła, przyjemności,
niekiedy zapomnienia, ekstazy a czasem radości.

WSTYD

Seks nie istniał w moim życiu
od kilku lat. Dlatego moją pierwszą
myślą na zaproszenie grupy było:

To mnie nie dotyczy.

A jednak dołączyłam. I każdego
dnia czytałam kolejne wzruszające
historie kobiet, które pragną spełnić
swoje fantazje i kochać się bez wstydu.

Wstyd.

Znasz go? Ja idę z nim za rękę przez
całe życie. Wciąż zawstydzam się
własną kobiecością.

Jako młoda dziewczyna wstydziłam się, że
ktoś na mnie spojrzał w ten charakterystyczny
sposób. Wstydziłam się, że ktoś chciał mnie dotknąć,
pocałować, zatańczyć.

LOLITKA

Dopiero na studiach odkryłam, że uroda plus seksapil
mogą być fantastycznym środkiem do:

a) manipulowania
b) otrzymywania „miłości”
c) bycia na topie
d) posiadania władzy

Był okres, kiedy wykorzystywałam
urodę Lolitki, by przez chwilę poczuć
się adorowana.

I to nie tak, że doprowadzałam rzeczy
do końca. Co to, to nie. Wystarczyło mi, że
mężczyzna oszalał na moim punkcie.

Brałam torebkę i zatrzaskiwałam drzwi:
„Było fajnie! Trzymaj się!”

A oni potem dzwonili, esemesowali,
gdzie jesteś? czemu tak uciekłaś?
Im bardziej szaleli z niewiedzy,
tym bardziej ja szalałam z radości.

Byłam na górze. Wygrywałam.
Piłeczka po mojej stronie.
JESTEM WAŻNA.

Nigdy nie weszłam dalej.
Bo a nuż się zakocham.
A nuż zostawią, odejdą,
skrzywdzą, zdradzą, upokorzą.

Nie zniosę odrzucenia.

KOBIETA LODU

Dorosłam. I zaczęłam wchodzić
w poważne związki. Nagle z
uroczej Lolitki zmieniłam się
w Kobietę Lodu.

Nie wolno, nie można, muszę,
obowiązki, nie przesadzaj,
rano do pracy, oszalałeś?!

Aleksander Lowen nazwał
takie kobiety „Posągami”.
Wiesz ile życia jest w posągach?

Wcale.

Przez bycie Posągiem
zakończyła się moja pięcioletnia
relacja. Bo nie miałam ochoty na zabawę.

Nie z tym konkretnym partnerem.
Po prostu byłam zamrożona i odcięta
od własnych życiowych impulsów.

Uzdrowienie mogło przyjść tylko
przez dojście do ściany i uderzenie głową w mur.

Minęło 1,5 roku.

Gdy spotykam naszych starych znajomych
pytają mnie: masz kogoś?

Nie. Jestem sama.

„Ach, singielka! To pewnie nieźle
szalejesz” – słyszę w odpowiedzi,  a ich
ubawiony wzrok zdradza niezwykłe
pomysły w głowach. A tymczasem…

MNISZKA/ ARTEMIDA

Wewnętrznie byłam ascetyczną,
zdyscyplinowaną, uporządkowaną… Mniszką.

Seks nie istniał.

Przede wszystkim we mnie. Tak jakby,
ktoś wyciął funkcję ciała i mózgu odpowiedzialną
za ten aspekt życia. Nawet jak ktoś zwracał
na mnie uwagę, udawałam, że nie widzę.

Przez długi czas sądziłam,
że to stało się samo.

A przecież to ja przestałam się bawić i robić
rzeczy przyjemne. Moja dzienna lista zawierała
tylko ważne obowiązki i pilne potrzeby.

Śniadanie, praca, pisanie, dom i spać.

„Kama, może tańce?”
NIE.

„To chodźmy do teatru!”
NIE.

„Jedziesz ze mną w góry?”
NIE.

„Zrobiłam prawko na motor.
Przewieźć cię?”

O Boże. N-I-E!

W tym okresie wyszły na wierzch wszystkie rzeczy
i naleciałości z przeszłości. Wszystkie nierozwiązane
konflikty, mity, wspomnienia okraszone etykietami,
z którymi nigdy się nie zmierzyłam wprost.

Patriarchalne- trzeba i nie wolno.
Feministyczne- nie dotykaj mnie.
Dziecięce – niech ktoś mnie pokocha.
Jedynacze – nikogo mi nie trzeba.

W tym okresie bardzo często towarzyszyła
mi jedna emocja. Gniew. Chciałam walczyć
i walczyłam. Bywały dni, że agresja się ze
mnie wylewała. Na tapecie laptopa miałam
wikingów, nad biurkiem postać Artemidy.

Dopiero jakiś czas później zrozumiałam,
co łączy wszystkie te postacie: Mnicha,
Wikinga i Artemidę: zbroja.

I dlatego nawet, gdy coś bardzo
chciało do mnie dotrzeć, zbroja
była skutecznym antidotum.

Żadnych przyjemnych impulsów.
Zostawcie mnie. Jestem na wojnie.

ARCHETYP GŁUPCA

Archetyp Mniszki/Artemidy był mi do czegoś potrzebny.
Przede wszystkim do tego, żeby w końcu zostać
pokonaną i rozpaść się na kawałeczki. Przyznać się:

Chcę.
Pragnę.
Cieszę się.
Kocham.

Schowałam go do pojemnego kartonu.
Może kiedyś się przyda.

Dziś pozwalam sobie na bycie Głupcem.

Ten, kto miał kiedykolwiek styczność
z Tarotem, wie, co oznacza. Wróciłam do „startu”.

Nic o sobie nie wiem.
Nie wiem co lubię,
ani czego chcę,
ani czego nie chcę.

Weryfikuję na nowo. Jak młoda dziewczyna,
która po raz pierwszy w życiu opuszcza
rodzinny dom i uczy się uwodzić świat.

Czuję podekscytowanie. Czuję radość.
Niepewność i wdzięczność. Kto przyjdzie?
A może to ja przyjdę do kogoś?

A może nie wydarzy się i nic
i będę samotną tancerką
na parkiecie osobliwości?

Byle dawało radość.

Jest mi dobrze, bo odkrywam.
Zmieniam się. Wyjmuję z szafy
kolejną personę – zwiewną, kobiecą, dziką
i przyglądam się jej z zaciekawieniem.

Bardzo spodobał mi się cytat z książki
Liz Gilbert „Wielka Magia”: Kiedy nie wiesz
dokąd iść, idź za ciekawością.

Idę zatem. Z mądrością Kobiety Lodu,
z odważnym sercem Artemidy
z wielką ciekawością słodkiej Lolity.

Idę z radością na parkiet ❤